• Zwiedziłeś wiele państw. Gdzie jest najładniej?
- Jest wiele takich miejsc. Każde zachwyca czymś innym. To nie tylko widoki. Ważni są też ludzie. Podczas moich podróży zauważyłem, że ci biedniejsi są bardziej naturalni i otwarci. Jak się z kolei rozmawia z kimś z zamożnych państw, to czuć pewną rezerwę i czasami brakuje odrobiny spontaniczności.
• Ale najbardziej...
- Najbardziej lubię jednak Brazylię. Tam chciałbym mieszkać. Wszystko mi tam pasuje: klimat, krajobrazy, ludzie. Do tego piękne kobiety. I wszyscy uśmiechnięci od ucha do ucha. Życzliwi i radośni. Kiedyś spytałem jakiegoś przechodnia o drogę. Okazało się, że wskazał mi zupełnie inny kierunek. Dobrze, że go nie posłuchałem. Nie zrobił tego ze złej woli czy złośliwości. Nie wiedział, jak tam dojść, a nie chciał mi robić przykrości swoją niewiedzą. Tacy są już południowcy. Podobnie jak ich słynna „man͂ana”, co można dowolnie tłumaczyć jako jutro, a może pojutrze, a może nigdy. Kiedyś umówiłem się z Brazylijczykiem na konkretną godzinę. Przyszedł trzy dni później. Tłumaczył, że go wyciągnęli do kina. Potem dowiedziałem się, że u nich spóźnienie jest w dobrym tonie.
To, co mnie w tym kraju fascynuje i pociąga, to radość życia Brazylijczyków. Oni zupełnie nie przejmują się jakimiś błahostkami. Dlatego łatwiej im znosić niepowodzenia.
• O Brazylii nie zmieniłeś zdania nawet wtedy, kiedy przeżyłeś napad na bank?
- Ja w tym banku stałem wtedy w kolejce. Wszedł jakiś gość i zaczął strzelać. Na szczęście do góry w kierunku strażnika, który pod sufitem - w specjalnym bunkrze - siedział z karabinem. Cudem udało mi stamtąd zwiać. Chwile grozy przeżyliśmy także w pobliżu Rio de Janeiro. Na pokład naszego statku wtargnęli piraci. Całe szczęście, że obyło się bez strzelaniny. Interesowało ich jedno: kontener z biżuterią, którą wieźliśmy na karnawał. Nic więcej. Musieli mieć cynk, że mamy to na pokładzie. Armator był ubezpieczony. Towar, który ukradli, był warty kilkadziesiąt tysięcy dolarów.
• Spotkałeś Polaków w egzotycznych miejscach?
- Oczywiście. Nawet w Papui Nowej Gwinei. Zaprzyjaźniłem się tam z Wojtkiem, który w 1981 roku wyjechał z Katowic i przez Austrię trafił do Australii. Szef wysłał go na czteroletni kontrakt do Gwinei. Wiele mi o tym kraju opowiedział. Uspokoił, że ludożerców nie ma, ale głowy nie daje... Zresztą obyczaje Papuasów niejednego mogą dziwić, a nawet szokować, jak chociażby fakt, że do dzisiaj można tu sobie kupić żonę. To koszt 30 świń albo ok. 4 tys. dolarów. W takim przypadku na żonę „zrzuca” się cała rodzina. Warto też wiedzieć, że w tym państwie monogamista uważany jest za łajzę. Jak masz ileś tam żon, to wtedy jesteś kimś. Władze zresztą patrzą na poligamię przychylnym okiem, bo w trudnych warunkach życia w dżungli, klanowy układ zdaje dobrze egzamin. Nie wiem tylko, jak oni wytrzymują z tyloma teściowymi.
Poznałem też Polaka, który pochodzi z niewielkiej wioski na pograniczu województwa podkarpackiego i lubelskiego. Jako dziecko wyjechał z rodzicami do Francji. Tam jednak nie podobało im się i wyruszyli statkiem do Australii. Po drodze - w okolicach Nowej Kaledonii - okazało się, że właściciel statku znalazł amatora na swoją łajbę. Niektórzy popłynęli do Australii innym statkiem, a „nasi” z dzieckiem zostali w tej Nowej Kaledonii. Tym dzieciakiem z Polski był Edward Szymański, którego poznałem. Jak dorósł, dorabiał grając na akordeonie na weselach. Było to nie tylko dość egzotyczne dla tubylców, ale przede wszystkim intratne dla młodego Polaka. W niewielkim blaszaku otworzył z czasem też sklepik z elektroniką. I jak to Polak: grał, handlował, oszczędzał i po latach stał się największym na wyspie przedsiębiorcą branży elektronicznej.
• Gdzie jeszcze natknąłeś się na rodaków?
- W Ekwadorze i Peru. Nawet w Polinezji. Co ciekawe, wśród Polonii spotkałem wielu kombatantów ostatniej wojny lub ich kuzynów. I wciąż podczas wojennych wspomnień i dyskusji dochodziło do sporów. Mimo, że to już tyle lat minęło. Skoro mówimy o Polonii, to w Rio de Janeiro - od wielu lat - na jednej z głównych ulic można zjeść nasz bigos, gołąbki czy schabowego w restauracji „La Poloneza” prowadzonej przez panią Józię.
• A jakie wrażenie zrobiła na tobie Japonia?
- Pierwszy kontakt z tym krajem miałem już w porcie. W każdym, gdzie przybijaliśmy, mieliśmy do czynienia z załadunkiem czy wyładunkiem. Różnie to wyglądało organizacyjnie. Dopiero w Japonii zobaczyłem, jak powinna wyglądać organizacja pracy. Tam wszystko jest zaplanowane z najmniejszymi szczegółami. Nikt nie odważyłby się wejść na przykład do ładowni bez kasku. Nawet mieli specjalne obuwie, z takim ruchomym palcem, żeby łatwiej się poruszać. Jeśli obiad był zaplanowany na konkretną godzinę, to było to dosłownie co do minuty. To robi wrażenie. Japonia jest cała dobrze zorganizowana. Wszystko jest uporządkowane. Dla Europejczyka może trudno byłoby się przyzwyczaić do mikroskopijnych domów. Marzeniem jest posiadanie właśnie domku z ogródkiem. To nic, że często taki domek ma raptem 50 mkw., a trawnik na działce przez domkiem można strzyc nożyczkami, bo działka ma cztery metry wszerz i trzy wzdłuż.
• Takie podróże są chyba dość kosztowne?
- Od wielu lat jestem członkiem w Klubie Publicystów Morskich. Dzięki temu armator oferuje nam ulgowe bilety na rejs. W zależności od długości i miejsca wyprawy jest to koszt od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. W tej cenie mamy opłaconą podróż i wyżywienie. Śpimy oczywiście na statku. Jest to niewielki koszt, biorąc pod uwagę, że rejs może trwać i kilka miesięcy. Zresztą, jedni oszczędzają na nowy samochód, a ja wolę odłożyć, żeby chociażby obejrzeć sobie podświetloną w nocy Niagarę.
• Rozumiem, że chorobę morską masz za sobą?
- Niejedną. Co ciekawe, chorują na nią też marynarze. Podobno dotyka każdego. Najgorszą chorobę przeżyłem, kiedy przez 5 dni szalał sztorm w kanale La Manche. Dobę, dwie da się jeszcze przeżyć, ale tak długi okres to nie jest nic przyjemnego. Można się znieczulać alkoholem, ale jak się przeholuje z nim, to skutek bywa najczęściej odwrotny. Kiedyś na statkach, którymi pływałem był etatowy lekarz. Teraz oszczędza się na wszystkim. W razie - odpukać - nagłej choroby lub wypadku statek skręca do najbliższego portu lub wzywa się śmigłowiec ratowniczy.
• Zwiedziłeś wiele państw. Gdzie jest najładniej?
- Jest wiele takich miejsc. Każde zachwyca czymś innym. To nie tylko widoki. Ważni są też ludzie. Podczas moich podróży zauważyłem, że ci biedniejsi są bardziej naturalni i otwarci. Jak się z kolei rozmawia z kimś z zamożnych państw, to czuć pewną rezerwę i czasami brakuje odrobiny spontaniczności.
• Ale najbardziej...
- Najbardziej lubię jednak Brazylię. Tam chciałbym mieszkać. Wszystko mi tam pasuje: klimat, krajobrazy, ludzie. Do tego piękne kobiety. I wszyscy uśmiechnięci od ucha do ucha. Życzliwi i radośni. Kiedyś spytałem jakiegoś przechodnia o drogę. Okazało się, że wskazał mi zupełnie inny kierunek. Dobrze, że go nie posłuchałem. Nie zrobił tego ze złej woli czy złośliwości. Nie wiedział, jak tam dojść, a nie chciał mi robić przykrości swoją niewiedzą. Tacy są już południowcy. Podobnie jak ich słynna „man͂ana”, co można dowolnie tłumaczyć jako jutro, a może pojutrze, a może nigdy. Kiedyś umówiłem się z Brazylijczykiem na konkretną godzinę. Przyszedł trzy dni później. Tłumaczył, że go wyciągnęli do kina. Potem dowiedziałem się, że u nich spóźnienie jest w dobrym tonie.
To, co mnie w tym kraju fascynuje i pociąga, to radość życia Brazylijczyków. Oni zupełnie nie przejmują się jakimiś błahostkami. Dlatego łatwiej im znosić niepowodzenia.

Zbigniew Miazga
Urodził się we Frampolu. Skończył I LO im. Stanisława Staszica w Lublinie, potem pedagogikę i filologię polską na UMCS. Absolwent Podyplomowego Studium Dziennikarstwa i Edytorstwa UW. W latach 1967-68 współredagował studencką kolumnę w „Kurierze Lubelskim” i „Sztandarze Ludu”. W „Dzienniku Wschodnim” pracował do 2000 r. Był redaktorem, kierował działem kultury.
Jest autorem książek, m.in. „Zdarzyło się. Lublin 1944”, „Poczet piekarzy polskich”. Z jego inicjatywy powstał Klub Patronów nad statkiem „Lublin II”.













Komentarze