Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Brakuje mi grzybów

Właśnie mijają trzy tygodnie od czasu, kiedy 64 letni pan C. zerwał dwa muchomory sromotnikowe i zjadł je w przekonaniu, że są to kanie. Pan C. trafił do lubelskiego szpitala, z którego po tygodniu, ku ogromnemu zaskoczeniu lekarzy, wypisał się na własną prośbę. Lekarze zgodnie twierdzą: to bardzo niedobrze. On ma zrujnowaną wątrobę i ostrą żółtaczkę.
d Skwarne, sobotnie przedpołudnie. Drogą idą pielgrzymujący do sanktuarium świętej Anny, patronki rodzin w Lubartowie. Z jednej strony złocą się przypalone słońcem zboża, z drugiej gdzieniegdzie stoją w ogródkach domki. Pielgrzymi wzniecają kurz i śpiewają pieśni nabożne. Mijają okazały dom. Wyjątkowo okazały i ze śladami dawnej świetności jak na tę dzielnicę, a kiedyś podlubartowską wieś. Tam bym wykorkował Pordzewiała bramka skrzypnęła nie wzbudzając zupełnie zainteresowania rudego psa, który leży u szczytu schodów prowadzących do domu. Na zewnątrz wychodzi młody mężczyzna. – Czy jest w domu pan C.? Mężczyzna wpuszcza nas do środka, nie pytając nawet o przyczynę wizyty. U progu staje siwowłosa kobieta, uśmiecha się niepewnie. • Nie gryzie? – wskazuję na psa – E tam, on ma prawie trzydzieści lat – odpowiada kobieta. • Jak się czuje pan C.? – Chodzi o męża? – pyta. • Tak. Może powie sam, dlaczego wypisał się ze szpitala? – A, niech powie, niech powie – wskazuje drogę do dużego pokoju, w którym na środku stoi stół z prawdziwym drzewkiem pomarańczowym, dokoła poustawiane doniczki z kwiatami, a przy ścianie okrytej kilimem tapczan, na którym leży siwowłosy mężczyzna. Obok stoliczek z jakimiś drobiazgami i niewielkim lusterkiem. Pan C. unosi się na łokciu. Twarz i białka oczu ma żółte, podobnie jak odkryty tors. Prawa ręka w siniakach. • Dlaczego wypisał się pan ze szpitala? Patrzy przez chwilę, jakby nie rozumiał pytania. Wreszcie mówi z pretensją: – Te sieczkobrzęki nawet igłą w żyłę nie umiały trafić. O, co mi narobiły... – wyciąga przed siebie posiniaczone przedramię. – Nie denerwuj się – uspokaja żona. – Żyły ci pouciekały, to tak się porobiło. C. opada na poduszki. – Nerwus jest – wyjaśnia ona. – Jak się zdenerwuje, to natychmiast trza go słuchać. Krzyczy. Wszystko mu przeszkadza. Skąd się to u niego wzięło? – pytanie zawisa w powietrzu. Mężczyzna podnosi się powoli. – Jakbym nie poszedł do domu, to tam bym wykorkował – mówi. – Tu czuję się dobrze. Już mi schodzi żółć – sięga po lusterko i ogląda się dokładnie. – Jeszcze na oczy mi naszło – mruczy. – Lekarz w szpitalu przyleciał i woła: „Widział się pan w lusterku?” A ja na to: „Cały czas się widzę” – śmieje się. – Wie pani, jak w niedzielę pojechałam z synem, to nas ze szpitala wygonił po ciuchy. Wściekł się. Co było robić? Zawiozłam mu ubranie, żeby miał co włożyć. – Siły nie mam, bo nie mam – mówi pan C., ale siada na tapczanie całkiem rześko. – Kiedyś człowiek coś zrobił przy domu, przy samochodzie, i warsztat był. Teraz nic. No, ale pomału. Tu do siebie dojdę. W pokoju na chwilę zapada cisza. Ciężkie zasłony na oknach chronią od żaru, na drzewie rosnącym tuż obok kłócą się jaskółki. – Tego mi było trzeba – przerywa ciszę. – To naprawdę jest barbarzyństwo. Jak tych pijaków tam do szpitala naprzywożą, jeden wrzeszczy, drugi rzyga, tamten przywiązany woła: „Siostro, do kibla bym poszedł”. A tu nie można. To co – ma pod siebie zrobić?! – irytuje się C.. To mnie wk... i postanowiłem się wynieść. Powiedziałem jej: „Ciuchy mi przynoś!” Tu jestem u siebie. Wszystko mi wolno. Brakowało mi łąki, grzybów, już czuję się dobrze. – Tak, nerwowy jest okropnie – uśmiecha się znów żona. – Dali mu tam receptę, ale on nie chce. Zabronił mi kupować – informuje. Wczoraj dopiero na swojskiej kurze zjadł rosołku z kluskami – dodaje. – Dzisiaj pojadłem kaszy na mleku – uśmiecha się on zadowolony. – Mleko mamy własne, kozie, tłuste. Myślałem, że brzuch mnie zaboli. Nasłuchuję, ale nic – śmieje się głaszcząc tors. W szpitalu dawali taką szarą kaszkę. Na wodzie chyba, nie? – pyta. – W gazecie napisali, że na moje leczenie wydawali dziennie 2 tysiące. Dwa tysiące? – dziwi się okropnie. – Takie pieniądze? Za co?! Dwa małe zastrzyki mi dawali na dzień. To niemożliwe, żeby tyle kosztowały... – powątpiewa mocno. Żeby nie ta pryta – Wczoraj to mi kazał iść do piwnicy po grzybki marynowane. Ale ja mu dam grzybki! – grozi ona. – Jeszcze będę jadł grzyby, nic się nie bój. Przyniosły wczoraj wiśniówkę. Taką, co w litrach sprzedają. Spróbowałem naparstek. Poszło, ale tak bez radości – mówi rozczarowany tym, że przyjemność była mała. – Mogłem wypić, mogłem nie wypić... – macha ręką. – Byli z Sanepidu – rzuca żona. – Po co? Przecież to nie zakaźne – dziwi się. Pan C. znów siada na tapczanie i znów sięga po lusterko. – Tak, schodzi, schodzi – uśmiecha się. – Tak to zdrowy jestem – wzrusza ramionami. – Nigdy na środek nie chorowałem. No raz, jak miałem brzuch prętem przebity. Ale teraz to mnie naprawdę wzięło – kiwa smętnie głową. – W domu dojdziesz do siebie – pociesza żona. – Spokój, cisza. O, tu nawet muchy nie gryzą. A dlaczego? Bo obok rośnie orzech – odpowiada. – Jak rośnie orzech włoski, to muchy się go boją i nie latają. W pokoju faktycznie w ten upalny dzień nie ma owadów. A obok gdzieś są kozy i kury drapią na podwórku. – Znam dobrze grzyby – mówi on. – Teścio mnie uczył i ojciec. Nooo, nigdy bym się nie spodziewał. Chociaż ten był jakby inny...– zastanawia się teraz. – Tak, on był trochę zielonkawy z wierzchu, jakiś taki seledynowy – tłumaczy żona. – Syn dziś znalazł podobne pod orzechem, to ze złości podeptał. – Żeby nie było pryty, to bym nie jadł grzybów – żałuje poniewczasie. – Trza było wtedy wypić flaszkę, a głodny się zrobiłem. No to rzuciłem dwa na blachę. Jakiego apetytu narobiłem! Nawet stara chciała spróbować. – No, to prawda, aleś mi nie dał – śmieje się ona. – Ale i prawdziwkiem można się otruć. Nawet najgorszy grzyb, jak się ugotuje, to z niego wychodzi to złe – stwierdza. – Dobrze, że nikogo nie poczęstowałem – stwierdza. Zapada znów cisza. Ręka sięga po lusterko... – Może jeszcze żebym nie jadł na noc i nie położył się od razu spać – zastanawia się. – W ogóle żebyście wtedy nie zadzwonili do szpitala, to by dobrze było – zaczyna się denerwować i ma pretensje do żony. – Głupi jesteś! – oburza się kobieta. – Rwało z ciebie na dwa końce jak diabli. – Siedział w ubikacji – zwraca się do mnie – a tu miał miskę pod twarzą. Jakże było czekać? – Jeszcze w zeszłym roku w piłkę grałem – kiwa siwą głową. – Teraz też chciałbym szybko, szybko, ale nogi mówią: siądź. – Wiesz co, wstań i pójdziemy pod orzechy – proponuje żona i idzie po ubranie. Pan C. znów sięga po lusterko. Małym grzebykiem starannie przyczesuje włosy, za chwilę żona podaje mu koszulkę, spodnie. Do zobaczenia w sierpniu Stary pies wstaje i dziarsko rusza ze schodów, za chwilę podbiega bury kot i ociera się o nogi. Na sianie w komórce po lewej stronie skaczą maleńkie króliczki, które – gdy podrosną – trafią do garnka państwa C. Tam też stoją kozy, w których cała nadzieja. Po drodze zastanawiają się – co dalej? Lata lecą, dom olbrzymi, za duży dla nich. Ogrzać to, utrzymać, nie ma za co. Dzieci odeszły, z jednym synem zostali. – Na nas troje to za dużo – stwierdza ona. – Trzeba będzie sprzedać – planuje on. – Niech mi sił przybędzie, to coś się pomyśli... Za podwórkiem, pod rozłożystym orzechem włoskim, czeka na ławeczce młody mężczyzna z lekko zakrytą flaszeczką. Na wprost szpalery leszczyny. Idziemy pod baldachimem drzew. – Jeszcze nie dojrzałe – żona rozgryza jeden z orzechów i pokazuje maleńką, białą kulkę. – Spróbuj te podłużne, będą lepsze – mężczyzna przygina gałąź. Faktycznie, podłużne już mają większy środek, już jest co zjeść. – Dobrze można żyć z tych orzechów. W zeszłym roku tośmy tonę zebrali. Po sześć złotych ... – cieszą się obydwoje. W pewnej chwili nachyla się on: – O, tu rosły – pokazuje feralne miejsce, z którego zebrał fałszywe kanie. – Kto by pomyślał, że w leszczynie, w mojej leszczynie!, znajdę taką zarazę – dziwi się C. Już trochę zmęczony spacerem i upałem proponuje powrót. Niekoniecznie do domu. Może na ławeczkę, gdzie czeka młody mężczyzna. – Tak, na obiad będzie wczorajszy rosół, dobry, z kluskami – dodaje patrząc na zegarek. Po drodze żona proponuje orzechy. – Co ty, widzisz, że niedojrzałe. Żadnego pożytku z nich nie ma – tłumaczy on. – Trza przyjechać tak koło 15 sierpnia, wtedy będą najlepsze. Tu jest 160 drzew, starczy na poczęstunek – śmieje się. Przyjeżdżajcie – zaprasza.

Podziel się
Oceń

Komentarze

ALARM 24

Masz dla nas temat?

Daj nam znać pod numerem:

+48 691 770 010

Kliknij i poinformuj nas!

Reklama

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO?

Reklama
Reklama

WIDEO

Reklama