Ostatni adres przy ulicy Górnej 9 może byłby tajemniczy, albo jak niektóry mówią: magiczny, gdyby nie to, że tak naprawdę był beznadziejny. A może po prostu na końcu odzwierciedlał kondycję książki w Polsce.
W ciemnej, piwnicznej suterenie, wilgotnej i nieprzyjaznej, tylko skromny napis informuje, że tu właśnie jest antykwariat. Wnętrze oświetla latarka ustawiona wśród stosu książek i światło padające od otwartych drzwi. Prąd elektrownia już odłączyła.
– Wyprzedaję – mówi Słomianowski zacierając zmarznięte ręce. – Nawet trochę ludzi przychodzi. Ktoś kupił, ktoś sobie wziął i kiedyś zapłaci. W książce Andrzeja Sapkowskiego bohaterowie spotykają Gutenberga. Jeden z nich powiedział: \"panie Gutenberg, interesu z tego nie będzie”. Święta prawda, święta prawda – śmieje się Słomianowski cytując swojego ulubionego pisarza. – Od czasu, kiedy zacząłem prowadzić antykwariat, praktycznie jestem na utrzymaniu żony – dodaje pół żartem.
Cymelia i rewers
– Jak to się zaczęło? Niech sobie przypomnę... – zastanawia się przez moment. – Przede wszystkim nie chciałem być nauczycielem. Skończyłem historię i bibliotekoznawstwo, to mi się podobało: książki i ludzie. A ludzie fantastyczni. Palacz z kotłowni tak obyty w literaturze rodzimej, że mógłby dyskutować z profesorami. Ksiądz, który w zimie przychodził w sandałkach, o rozległej wiedzy, którego interesowały tylko cymelia. Kto dziś wie, co to są cymelia? Opowiadał mi kolega, który prowadzi ze studentami zajęcia: poszli do biblioteki i on powiedział, żeby wypełnili rewers. Od jednego z nich otrzymał kartkę z napisem \"rewers”. Dobre, co? – Czy ktoś dziś wie, co to jest biały kruk? Ja myślę, że gdyby teraz na Krakowskim Przedmieściu leżała biblia Gutenberga nikt by się nie zatrzymał – mówi i wraca do swojej opowieści. – Dostałem pracę w księgarni w Markuszowie. Maleńkiej, w takim ulicznym \"załomku”. Dojazdy pekaesem, siarczyste zimy i koza na drewno na środku. Głód książek był taki, że jak przyszły encyklopedie i żadnej nie odłożyłem nikomu, to wszyscy się na mnie obrazili.
Smutek pustych peronów
– Do księgarni na Królewskiej, w której później byłem, przychodziły ciekawe osobowości. Siostry bliźniaczki lubelsko-lwowskie, eleganckie starsze panie. Jedna z nich była nauczycielką ojca Mieczysława Krąpca. Przychodził tam menel – podobno znakomity matematyk, któremu przepowiadano naukową sławę, ale niestety się stoczył. Dlaczego? Któż to wie, nie pytałem. Prowadził dyskusje filozoficzne. Przychodził szef cenzury lubelskiej. Przemiły pan, elokwentny, oczytany. W latach 80. wymienialiśmy się drukami drugiego obiegu. Wielki miłośnik książki. Zastanawiałem się, co miał na sumieniu, że został szefem cenzury. Z jednej strony książki kochał, z drugiej je kastrował – taki paradoks.
Wraca wspomnieniami do lat, kiedy książka była towarem pożądanym, a ludzie którzy po nią stali w kolejce, umieli ją cenić i z niej korzystać. – Wreszcie przyszedł rok 89 i mogliśmy się sprywatyzować.
Tak zaczął zdobywać nowe doświadczenie: kioski dworcowe.
– Jak było? Zimno i ciasno, szybko i sprawnie, ale książki szły jak woda, nawet te grube, nie \"jednorazowe” – uśmiecha się. – Ludzie przyjeżdżali, odjeżdżali, nic szczególnego się nie działo. Smutek pustych peronów. Wreszcie nadeszły czasy romantyczno-kapitalistyczne i \"Bibliopola”.
Salon i tłum
– Byłem wtedy celebrytą – śmieje się z siebie, a jednocześnie mówi to, żeby pokreślić nie swoją rolę, a miejsce książki w tamtych latach. – Jedna telewizja była rano, druga już czekała po południu. Jacek Dąbała zapraszał mnie do udziału w audycjach. Zlikwidowano akurat księgarnię przy Chopina i my weszliśmy w tę lukę. \"Bibliopola” były literackim salonem Lublina. Wojtek Kłosowski zrobił meble i zaprojektował wnętrze. Przychodzili profesorowie, dzieci, uczniowie i studenci, miłośnicy książki – wspomina lata obfitości i zainteresowania. – Bez cenzury, bez narzutów, ile mogliśmy sprzedać, tyle dostawaliśmy. Zaczęliśmy organizować spotkania autorskie. Na pierwszym był Barańczak. Ksiądz Twardowski prosto ze spotkania w Galerii na Zamku. Tam tyle narodu było, że myśleliśmy, że do nas nikt nie przyjdzie, a tu stało w kolejce jeszcze więcej.
Spotkanie z generałową Andersową wspomina jak anegdotę. Kolejka do niej stała parę godzin.
– Bernard Nowak przyszedł z różą nieco już oklapłą i coś tam się tłumaczył, że tyle godzin czekał czy jakoś tak, a ona – \"to nic, ja też kiedyś byłam świeża i pachnąca”. W dodatku on miał zadbać o książki, a przyniósł tylko kilka sztuk na ten cały tłum – opowiada. – Był Stryjkowski, tu promowały się nowe wydawnictwa.
Kiedyś do Słomianowskiego zadzwonił prezes dużej firmy, że ma do zapłacenia popiwek. – Ja mówię: to może trzeba dać ekwiwalent – przypomina sobie Słomianowski. – Jaki? Proszę bardzo – eleganckie wydanie \"Trylogii”. Dogadaliśmy się. I poszło wtedy 5 tysięcy pięknych kompletów \"Trylogii”.
Jeszcze biblioteki wtedy kupowały w księgarniach – wyjaśnia z żalem. – Niedawno wysłałem do wszystkich bibliotek ofertę i żadna nie odpowiedziała. Na aukcji pojawił się unikalny album z początków XIX wieku najcenniejszych widoków Lublina, ale nie kupiła go żadna biblioteka. A można było uderzyć do sponsorów. A chyba to powinno znaleźć się w Lublinie?
Na Starym Mieście
Na Dominikańskiej 5 założył księgarnię \"Skryba”. Dochody były we wrześniu i październiku, bo miała profil edukacyjny. Później rzadko trafiał się klient. Wreszcie przyszła \"epoka” Starego Miasta. Dwaj lubelscy artyści – Stanisław Bałdyga i Grzegorz Mazurek zaprojektowali księgarnię przy Rynku 6.
Niektórzy twierdzili, że była najpiękniejsza w regionie.
– Próbowałem działać poprzez spotkania autorskie. Jak przyjechał modny wtedy William Wharton, to od 7 rano stała kolejka 400 osób i wciąż przybywało. Na spotkanie z księdzem Knabitem przyszło niewielu, a na spotkanie z Janem Machulskim nikt – mówi niewesoło. – Było piękne lato, wolna sobota i wszyscy wybrali grilla nad jeziorem, a nie jakieś tam spotkanie. Już dla księgarzy zaczynał się kryzys.
Później przenosił 14 tys. książek na Grodzką 1, na Rynek 8, na Świetoduską, na Dolną Panny Marii, wreszcie do suteryny na Górną…
– Na Starym Mieście czułem się bardzo dobrze. Przychodzi menel – szefie, potrzebuję 2 złote. – Mam 5 odpowiadam i daję mu. On za parę minut przychodzi i trzy złote mi oddaje. Jak przyjechał Wharton jeden mi powiedział – wiedzieliśmy, że ktoś ważny do pana przyjechał i na razie nie pokazywaliśmy się.
Książka przetrwa
– Cóż powiedzieć – zastanawia się chwilę. – Minął mój czas. Człowiek tego nie zauważa i trwa w tym co robi z pasją, co lubi. Staje się żywą skamieliną. A przecież to był jedyny, prawdziwy antykwariat, ale już dawno stał się tylko przechowalnią dla książek. Powinienem to widzieć. A może nie chciałem?
Chwilę się zastanawia nad pytaniem, czy książka przetrwa.
– Książka jest częścią nas – mówi poważnie. – W księgach i w broni jest magia: ani obok jednego, ani obok drugiego nie można przejść obojętnie. Czym książka jest? To trudno zdefiniować: każdy odpowie inaczej na to pytanie. Narzekamy, że coraz mniej ludzi czyta. A jednak książka przetrwa, bo nie ma nic doskonalszego niż papier. Mormoni, którzy prowadzą najdoskonalsze archiwum na świecie oparli je na papierowych fiszkach i na kliszy. Dlaczego? Bo wiemy, co z nimi może się stać za sto lat. O innych przekaźnikach nie możemy tego powiedzieć. Będzie czytała elita, a reszta będzie klikać w klawisze z obrazkami. No, chyba że wyłączą prąd i komputery padną – uśmiecha się bo wie, że wtedy tylko książka nie zawiedzie. – Acha, proszę podziękować tym wszystkim, którzy przychodzili do antykwariatu, zresztą wszystkim, którzy kochają książki.
Wspomnienia antykwariusza. \"Byłem wtedy celebrytą\"
Ileż to razy mówił, że szuka przyjaznego miejsca i że to kolejne, do którego właśnie ma przenieść 14 tysięcy książek, na pewno takie będzie. Zmieniał więc adres raz, drugi, trzeci… Już naprawdę można było zgubić rachubę. Nie darmo jego ostatni antykwariat miał szyld \"Peregrynus”. Wreszcie stało się – Marek Słomianowski wiesza kłódkę na kolejnych drzwiach. Zamyka antykwariat na zawsze
- 16.01.2015 14:56

Reklama












Komentarze