• Jakie są pani korzenie?
– Ze strony rodziny ojca Konstancin Jeziorna, w zasadzie Klarysew i fabryka papieru, gdzie pracował stryj Wacław Kaliciński. Natomiast dziadek Felek, ojciec ojca był warszawskim tramwajarzem. Mam bardzo mieszczańskie korzenie. Rodzina ze strony mamy wywodzi się z Kielc.
• Kto wychowywał małą Małgosię?
– Mama była pedagogiem. Więc ojciec oddał jej pole, żeby mnie obciosała. Z ojcem strasznie się żarliśmy, zatopił we mnie całe swoje marzenia, bardzo mnie kochał, ale bardzo wychowawczo. W sytuacjach skrajnie ostrych dostawałam w dupę i nie skrzywiło mnie to! Jako panna zwierzałem się ojcu ze swoich miłości, dusznych babskich historii. Mama nie miała czasu, żeby ze mną pojechać po stanik, pojechał ze mną ojciec. Przyjeżdżał po mnie do szkoły, stał z bukiecikiem kwiatów w ręku i czekał na córeńkę.
• Pamięta pani zapach domu, jego smak?
– W naszej rodzinie dziadek Felek Kaliciński był mistrzem barszczu ukraińskiego, a babcia Hela robiła pyszną cielęcinę, którą robię do dziś. Obsmażała na maśle, dodawała czosnek, zalewała wodą i koniec. Mówiła: \"żadnych fidrygałów, bo cielęcina ma mieć swój smak!” U nas gotował ojciec. Robił fantastyczny rosół, mięsa duszone, pilaw, wina, nalewki. Ponieważ sam nie pił, ja nieletnia byłam degustatorem. Ja z mamą byłyśmy podkuchenne, przy czym mama tylko w sobotę i niedzielę. Ponieważ ojciec podczas wojny stracił lewą rękę, ja byłam od tego, żeby pokroić, posiekać, wytrybować, rozetrzeć czosnek z solą. Przez staż u ojca nauczyłam się gotowania, tak jak człowiek uczy się mówić. Zajęcia w kuchni przypominały mi jakieś tajne laboratorium. Nauczyłam się lubić i cenić proste rzeczy.
• Szkoła podstawowa?
– Warszawa, Saska Kępa. Potem liceum i Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Po studiach zostałam debilem, który nie ma pojęcia, co zrobić. Zaczepiłam się w Technikum Ogrodniczym w Klarysewie. Po urodzeniu drugiego dziecka poszłam do podstawówki uczyć rysunków i nauki o środowisku i biologii. A tak się zarzekałam, że nauczycielką – nigdy! Pokochałam ten zawód!
• Czy to biologia zmieniła pani podejście do zdrowia?
– Raczej zdrowy rozsądek. Nie jesteśmy stworzeni po to, żeby jeść chemię. Jestem bardzo zdrowym człowiekiem. Parę lat temu zbadano mi poziom wiekowy moich komórek, wyszło, że mając 50 lat, mam komórki młodej dziewczyny. Kiedyś mój ojciec opowiadał, jak zachorował na Syberii. Zawieźli go do szamana, który powiedział: Zdzisław, jak ty nie będziesz chciał, to ty nie będziesz chorował. To zależy od ciebie. I ja w to wierzyłam, nie choruję. Nauczyłam się słuchać swojego ciała. Rozmawiam ze swoim organizmem. Miałem kiedyś historię nowotworową w łapie. Pojechałam to zoperować do Giżycka, bo tam mam kuzyna ortopedę, który jest przy okazji holistą. I ten mój Edek mówi tak: Gonia, my ci to zrobimy, wypełnimy ci kostkę twoimi wiórami autogennymi. Ale to jest wszystko medycyna. Ale czy ty chcesz być zdrowa? Masz to w głowie.
• Co pani mu odpowiedziała?
– Powiedziałam tak: Edek, ja sobie wymyśliłam, że z każdą szklaneczką whisky ja z siebie wypłukuję te złe komórki. Na to Edek: To spoko! Wieczorem przed zabiegiem przyniósł mi jakiś soczek. Wyszedł, biorę kubeczek a tam… whisky. Czy w takim szpitalu nie wypada wyzdrowieć całkowicie? Po tamtych historiach nowotworowych nie ma śladu. I uważam, że to załatwił mój organizm.
• Jak poznała pani pierwszego męża?
– Zobaczyłam go w liceum, jak nam podkradał makulaturę z naszego boksu pierwszoklasistów. Nahuczałam na niego okropnie, że to nie wypada, żeby czwartoklasista i najlepszy uczeń w szkole zajmował się takim procederem! Zawiesił na mnie wzrok i tak już zostało na ponad dwadzieścia lat. To był bardzo dobry związek. Zafundowaliśmy sobie furę dobrego w życiu, w tym dwójkę fantastycznych dzieci.
• Więc co się stało?
– Zaczęło się to wszystko rozłazić. W pewnym momencie związek się wyczerpał. Tak, jak się spala świeczka. Jeszcze trzymaliśmy się razem, próbowaliśmy coś z tym robić, aż do momentu, kiedy okazało się, że każde z nas już ma swoją wyspę. Sformalizowaliśmy rozstanie, po to, żeby dać sobie szansę na nowe, lepsze życie. Bez żadnej wojny, za porozumieniem stron. Zależało mi na tym, żeby mój były z kimś się związał, kto będzie dla niego oparciem, będzie czekał z kolacją w domu, bo dlaczego nie? Dlatego jesteśmy w stanie się przyjaźnić. Nasze dorosłe dzieci powiedziały: Lepiej, że będziecie osobno szczęśliwi, niż razem skwaszeni. No, dziękuję ci Panie Boże za takie dzieci. Nadal jesteśmy rodziną, przecież nie braliśmy z nią rozwodu. Tyle, że rodziną patchworkową. Na ślubie syna byłam z dwoma - z moim Pierwszym i z Siwym, moim obecnym. Wszyscy mieli z tym problem, tylko nie my.
• Pracowała pani w telewizji, i gdzie jeszcze?
– Przy produkcji programu \"Kawa czy herbata”, \"Forum nieobecnych” i \"Żyć bezpieczniej”, a później, kiedy w Polsce zrobiła się moda na wyjazdy integracyjne dla firm, kupiliśmy stary, poniemiecki pałacyk i kupę ziemi. Zrobiliśmy ośrodek, knajpę. Zrobiłam wystrój, kupiłam sprzęt do kuchni. Posadziłam drzewa. A potem trzeba było to wszystko sprzedać, bo interes upadł po 4 latach. Mieszkałam tam sama, (bo firma i rodzina była w Warszawie), żeby tego nie rozkradli. Nie mieliśmy żadnych pieniędzy na nic, jeszcze był prąd, nie miałam ani kropli gazu, wodę do kąpania grzałam sobie w dużych wiadrach. Wysprzedawałam wszystko, co się dało, łącznie z roślinami, które posadziłam. To mnie najbardziej bolało. Mimo to, to była dobra szkoła życia. Czasami na takich zgliszczach wyrastają znacznie mocniejsze rośliny.
• Co najbardziej zapamiętała pani z tamtego czasu?
– Byłam na spacerze w lesie. Zobaczyłam lecące gęsi. Gadały ze sobą, takie spokojne, dokądś leciały. Takie czary. Wtedy wszystko się we mnie przełamało. Jak wyszłam z lasu, byłam już innym człowiekiem. Weszłam do lasu złamana w pół, rycząca, z gilami po pas, i nagle wyprostowałam się. Powiedziałam sobie: Przecież żyję nadal. I muszę zrobić to, co powiedziała mi moja córka: Mamo, wszystko, co się stało, to jest już nakręcony film. Nic z tym nie zrobisz, a to, co jest przed tobą, możesz sobie udziergać jak sweterek na drutach, po swojemu. Miałam 49 lat. Wróciłam do domu, napaliłam w piecu i zaczęłam pisać do szuflady.
• Jak się żyło na wsi?
– Nauczyłam się tam żyć bez zegarka. Bo na wsi żyje się według pór dnia i pór roku. I ludzie spotykają się ze sobą. Wiosna pachniała topniejącym śniegiem, spod którego wydobywał się zapach ziemi. Temu towarzyszy krzyk żurawi. Potem ziemia zaczyna oddychać. Wciąga w siebie powietrze i uwalania zapachy. Lato to feeria zapachów. Od sianokosów, przez drażniący zapach rzepaku, gorącej ściółki leśnej i łąki. Jesień pachnie bagiennie, butwieniem liści, grzybami. I czaruje przedstawieniami z mgieł. Zima pachnie mrozem. Mam takie niegramatyczne określenie: Ja umiem wieś. Dobrze sobie radzę z ziemią. I z ludźmi. W małym sklepiku kupię te same gwoździe, co w markecie. Lepsze jabłka i pomidory. Zmęczył mnie wyścig szczurów. Trawestując Stanisława Lema, jest jak powódź, jak chcesz, płyń z prądem! Ale nie musisz w tym uczestniczyć. Zawsze możesz skręcić w bok, nad rozlewisko... Wieść równie satysfakcjonujące życie. Wolniej, spokojniej. Jestem wieśniarą, dziś wolę porządne gumofilace niż szpilki.
• Jak się znaleźliście z Siwym?
– W Internecie, największym parku świata. Moja koleżanka założyła portal dla pięknoduchów. Siwy zwrócił mi uwagę na niekonsekwencję w którymś z moich wpisów. Odpisałam mu z fochem. A on się nie obraził (!) i napisał, że mieszka daleko, w Korei i ma w sobie tęsknotę za zwykłą wymianą zdań. Nie chce romansu, nic nie trzyma za plecami, chce pogadać, czy ja bym chciała? I gadaliśmy. O książkach, świecie, dzieciach, religii, polityce. To niesłychanie zbliża ludzi. Po roku, kiedy był w Polsce przyjechał do Poznania po autograf, bo przeczytał \"Dom nad rozlewiskiem”. I został na całe życie. Jest coś takiego jak piorun sycylijski. Wiadomo było, że poszły konie po betonie. On siwy łeb, ja niemłoda, miłość dotyka nas niezależnie od wieku.
• Marzenia są jak ster?
– Bez nich się dryfuje, a one są jak żagle, ster. Masz marzenie to i zaraz robisz projekt, a tu zaraz i plan się pojawi i go … realizujesz! Mam takie przeświadczenie, że trzeba mieć marzenia, snuć je, i na głos o nich mówić, mówić, wtedy się spełniają.
• W życiu trzeba się czegoś trzymać?
– Trzymam się rodziny. Miłości. Bez miłości żyć nie mogę. I nie jest to tylko miłość do Siwego, dzieci. Ale też do Fiśki, naszej jamniczki, która została mi po pierwszym małżeństwie i ona nie wybaczyłaby mi, gdybym darła koty z Pierwszym. To jest miłość do ziemi, krzaków, mgieł, pór roku. Często używam słowa kocham. Lubię dawać i brać. Miłość to energia.
• Sprzedała pani dużo, bardzo dużo książek. Jak smakuje sukces?
– Nie w ilości sprzedanych książek siła, ale w tym, co dostałam od czytelników. Dostałam monetę zwrotną. Bezcenną. Nieprawdopodobne opowieści o tym, co \"Dom nad rozlewiskiem” narobił w ich życiu.
• Co narobił?
– Jednych uspokoił, drugich zainspirował, trzecim pomógł, czwartych przytulił, innych zwyczajnie ucieszył w czytaniu. Są książki, które dotulają. Bierzemy je z półki, żeby owinąć się nimi, jak ciepłym kocem. Dla jednych będzie to Agata Christie, dla innych Sienkiewicz.
• Dla jeszcze innych Kalicińska?
– Nooooo….
• W jednym z wywiadów przyrównała pani swoje powieści do zupy ogórkowej?
– \"Dom nad rozlewiskiem” to jest taka literacka zupa ogórkowa. Bardzo staroświecko napisana książka, nie ma w niej nic nowatorskiego. Tyle, że starannie, intuicyjnie doprawiona. Cieszę się, że smakuje.
• A \"Zwyczajny facet”?
– To krwawa Mary. Napisałam ją, bo nie ma zgody we mnie na to, żeby wszystkie winy przypisywać mężczyznom. Przez ostatnie 10 lat kobiety stały się bardzo agresywne. I w rodzinie agresja się wyrównała. Dużo się mówi o męskiej przemocy, ma taki dobry piar. We Włoszech ekspresyjne kobiety stały się agresywne, zaczęły nękać i bić facetów i to samo dzieje się we Francji, w Kanadzie, w Stanach Zjednoczonych. W Polsce też! Kat nie ma płci. Katem może być mężczyzna, może być kobieta a nawet dziecko. Ofiarą tak samo – dziecko, kobieta, mężczyzna.
• Dużo mężczyzn czyta pani powieści?
– Trochę panów czyta, i jakoś nie niewieścieją! I jeżeli dostaję baty za \"Zwyczajnego faceta” to … od kobiet. Jedna zarzuciła mi, że sceny erotyczne są niemęskie, bo \"facet opisałby to ostro, fizjologicznie”. Naczytała się Charlesa Bukowskiego.
• Jak znaleźć swoje szczęśliwe rozlewisko?
– Trzeba chcieć. Najpierw trzeba je znaleźć w sobie. Dokładnie czuć, że będzie mi tam dobrze. Wymarzyć je!
• Znalazła pani swoje miejsce na ziemi?
– Parę razy szukałam, zarzucałam kotwicę, traciłam. Ale znalazłam – przy Siwym. Mam nadzieję, że tak już zostanie, bo nic nie wskazuje, żebyśmy mieli to stracić. Dzisiaj czuję, że ważniejsze od miejsca jest to, z kim jestem. Stworzyliśmy fajny, dobry związek, szanujemy się i bardzo kochamy, a to jest podstawą egzystencji – Amen!
Miłość nad rozlewiskiem i inne historie. Rozmowa z Małgorzatą Kalicińską
Zobaczyłam lecące gęsi. Gadały ze sobą, takie spokojne, dokądś leciały. Wtedy wszystko się we mnie przełamało. Jak wyszłam z lasu, byłam już innym człowiekiem. Weszłam do lasu złamana w pół, rycząca, z gilami po pas, i nagle wyprostowałam się. Powiedziałam sobie: Przecież żyję nadal. I muszę zrobić to, co powiedziała mi moja córka: Mamo, wszystko, co się stało, to jest już nakręcony film. Nic z tym nie zrobisz, a to, co jest przed tobą, możesz sobie udziergać jak sweterek na drutach, po swojemu. Miałam 49 lat. Wróciłam do domu, napaliłam w piecu i zaczęłam pisać do szuflady.
- 02.11.2012 17:13

jest autorką bardzo popularnych powieści \"Dom nad rozlewiskiem”, \"Powroty nad rozlewiskiem”, \"Miłość nad rozlewiskiem”, \"Irena”, \"Lilka”, \"Zwyczajny facet” Na podstawie pierwszej z nich, powstał serial dla TVP, z Joanną Brodzik w roli głównej. Więcej informacji na stronie www.kalicinska.pl (Maciej Grabowski)
Reklama













Komentarze