Rozmowa z Janem Milczkiem, sadownikiem, kolekcjonerem zabytkowych aut i motocykli z Kozubszczyny koło Lublina.
• Jakie są pana korzenie?
– Po ojcu z Ziemi Lubartowskiej. Mieliśmy mały dworek, który przepadł jak wiele innych. W latach 20. rodzice kupili na Kozubszczyźnie majątek, założyli duże gospodarstwo sadownicze. W księdze wieczystej widnieje źródełko św. Józefa, którego woda ma według tradycji właściwości lecznicze. Ojciec miał trzy duże stawy, produkował ryby, założył sad. Do dziś mam jabłonie z 1928 roku, które jeszcze owocują. Smaku tych boikenów (niemiecka odmiana jabłek powszechnie spotkana w okolicach Bremy – red.) nie da się porównać z żadnym współczesnym jabłkiem.
• Zawód?
– Inżynier rolnik. Ale po ojcu Jakubie od małego jestem sadownikiem z zamiłowania. Mam we krwi pobudkę o trzeciej rano. Lubię oglądać brzask. Wsiadam na motocykl, objeżdżam sad, sprawdzam stan drzew, bo w ogrodnictwie jest tak, że w ciągu trzech dni można stracić cały plon. Zawsze robię sobie przystanek przy źródełku, obmywam twarz zimną wodą. Daje mi energię. Tam ładuję akumulatory. To moje zacisze.
• Skąd w życiu pasjonata starych odmian drzew zabytkowe automobile?
– Kiedy byłem małym dzieckiem, siedzieliśmy z bratem w rowie, biegnącym wzdłuż szosy i godzinami obserwowaliśmy, co się dzieje na drodze. Miałem może trzy lata, a ponieważ po wojnie ruch był bardzo mały – mama się na te obserwacje zgadzała. Pamiętam platformy konne wożące ludzi, wojskowe łaziki, od czasu do czasu majestatycznie przejechało auto osobowe czy motocykl. Ważne było także to, że ojciec był zapalonym konstruktorem. Zbudował wiatrak, który napędzał prądnicę, zasilającą elektryczne oświetlenie, pewnie po nim odziedziczyłem smykałkę do majsterkowania przy silniku.
• Marzył pan o zabytkowym aucie?
– Nieustannie. W głowie chodziły mi rajdy. Wgłębiałem się w historię. Już w 1897 roku Stanisław Grodzki wraz z francuskim mechanikiem i dziennikarzem ówczesnego \"Kuriera Warszawskiego” wystartowali z Warszawy do Paryża na samochodzie marki Peugeot. W 1920 powstał Automobilklub Polski. Przed wojną zaczęła rozwijać się turystyka automobilowa. Po wojnie w Polsce zaczęto produkować motocykle: Sokół 125, SHL, WFM, OSA, WSK, Junak, samochody Warszawa, później Syrenę i Fiata. Przyszedł rok 1970 – tamte motocykle i auta zaczęły znikać z ulic Lublina.
• Co wtedy?
– Zacząłem szukać zabytkowego auta dla siebie. I pasjonatów. Wraz z redaktorem Leszkiem Mazurkiem, Jerzym Turżańskim oraz Zofią Pieniążek i Edwardem Opalińskim, działaczami Automobilklubu Lubelskiego, zorganizowaliśmy akcję poszukiwania starych samochodów i motocykli. Wspierał nas bardzo Mieczysław Kurzątkowski, ówczesny konserwator zabytków. Znaleźliśmy ponad 60 aut. W 1973 roku w śnieżną listopadową niedzielę wyruszyłem na pierwszy rajd samochodów zabytkowych, w którym wystartowało 22 zawodników. Po rajdzie powołaliśmy Klub Zabytkowych Pojazdów, którego zostałem prezesem. Na 34 lata.
• W rajdzie wystartował pan już słynnym kabrioletem?
– Tak. Namierzyłem go wcześniej. To były szczątki. Z silnikiem, produkowanym przez firmę lotniczą. Jak przywiozłem go na starze – sąsiad tarzał się ze śmiechu. Zobaczył samą ramę i części na budzie. No, bo skąd mógł wiedzieć, że auto napędzane jest sześciocylindrowym silnikiem z trzema gaźnikami. A model BMW 315 Sport, który stoi na moim podwórku, wygrał w 1934 roku Grand Prix Alp, osiągając prędkość 120 km na godzinę.
• Ile trwała odbudowa?
– 3 lata ciężkiej pracy. Zacząłem od odbudowania ramy. Potem składania tylnego mostu, który został złożony w Krakowie. I tak po kolei mechanika ze szlifem silnika w Puławach. Potem była rekonstrukcja i konserwacja aluminowego nadwozia, tapicerki, deski rozdzielczej, detali. Dziś moje auto ma już prawie 80 lat.
• Pierwsza jazda?
– Na ramie z silnikiem, za fotel służyła drewniana skrzynka. Kiedy wreszcie mogłem wyjechać na szosę, zaczęła się wielka przygoda. 6 razy zdobyłem na nim wicemistrzostwo Polski, 7 razy wygrałem wyścig na Karowej. Dziś mam znajomych w całej Europie. Dużą frajdę dały mi zdjęcia do kilku filmów, bo samochód miał wyjątkowe wzięcie i szczęście do wielkich aktorek, które w nim zasiadały i które woziłem. Najpierw był film \"Granica” z 1977 roku z Krystyną Jandą, która wtedy zaczynała swoją wielką karierę. Auto zagrało w filmie \"Dwa księżyce”, kręconym w Kazimierzu z całą plejadą wielkich aktorów, Vabank z Elżbietą Zającówną (doradzałem reżyserowi w sprawach samochodowych), \"Lata dwudzieste” z Grażyną Szapołowską, z którą wystąpiłem na planie.
• Jak się podróżuje pana autem?
– Dostojnie i bezpiecznie. Paru kolegów przeszło dachowanie na zabytkowych kabrioletach i mimo tego, że nie ma pałąków i poduszek, przeżyli. Wiadomo, trzeba uważać, ale żadne współczesne auto nie zapewni takich wrażeń. I na drodze i na postoju. Pamiętam, jak nocą podjechałem z przyszłą żoną na rynek w Kazimierzu. Podchodzi młody, elegancki człowiek, mierzy nas wzrokiem i rzuca: Ale trup. Sam jesteś trup – odparłem.
• BMW to tylko część pana kolekcji?
– Oto stacjonarny silnik Perkuna, który ma 3,5 KM. Jest to tak zwany pół diesel, sam nie zapali, trzeba podgrzewać specjalną gruszę. Wyprodukowano go w Warszawie, kupiłem go na Roztoczu. Tu stoi stary młynek, bryczka po ojcu, którą wracałem jako noworodek z Lublina w 1942 roku. Wyjadę, żeby zobaczyć kolejne moje skarby. To francuski, lekki motocykl Automoto z 1925 roku, leciutka damka, pasująca do kobiecej sukienki. Ma pedały, przypomina wzmocniony rower. Znalazłem go pod Sandomierzem, był kompletnym wrakiem. Ale tak urzekła mnie jego linia, że postanowiłem odbudować go od podstaw. Jest na chodzie, rozwija prędkość 40 km/ha – jeździ się po naszych wąwozach bardzo przyjemnie.
• A to?
– Victoria, kolejna damka z 1936 roku z silnikiem Sachsa. Znalazłem go pod Lublinem u starszych ludzi. I znów praca od podstaw. A to moja duma, polski motocykl SCHL z 1950 roku. Bardzo trwały, bardzo dobry, bez teleskopów, więc dla wytrwałych. Wybieram się na nim do Firleja na rajd. Mam jeszcze Wartburga z 1963 roku, który podarowałem córce.
• Wróćmy do BMW?
– Dziś moje auto ma już prawie 80 lat. A ponieważ czas wciąż gra na jego niekorzyść, będę robił kolejny remont. Nowy podkład na karoserię w technologii lotniczej, nowy lakier. No i wymienię elementy drewniane. Czyli cały szkielet wykonany z drewna bukowego, które właśnie kończy się sezonować.
• Czy ono ma duszę?
– Jasne. To jest inny świat. Praca silnika, zapach benzyny, oliwy. Potrafi nawiązać kontakt z człowiekiem. Jak ścigałem się na Karowej, podchodziła do mnie elegancka dama, głaskała kierownicę i mówiła: Wygra pan. Wygrywałem. Jak jej zabrakło, przegrałem. I ten samochód potrafi się na ciebie pogniewać.
• Jak?
– Pojechałem na rajd do Ciechanowa. I w drugim etapie już nie wystartowałem, bo walnęło sprzęgło. Nie wiem tylko, za co się pogniewał. Sprzęgło szybko zrobiłem, pasuje od kombajnu. Ale chyba najważniejszy jest kontakt z naturą.
• Dlaczego?
– Ponieważ nasi rodzice przesiedli się do kabrioletów z bryczek, to deszcz, a nawet oberwanie chmury nam jest niegroźne. Nigdy się nie przeziębiłem. A ten zapach zboża, rumianków, drzew, wiatru. Jadę i wiem, że żyję.
• Jest pan człowiekiem szczęśliwym?
– Tak. Uratowaliśmy kilkadziesiąt zabytkowych aut. Za każde z nich los jakoś się odwdzięczy, bo każde ma sobą historię konkretnej rodziny. A potem historię tego, kto auto uratował. Jak na przykład Mirek Mazur, który odbudował słynną Syrenę Sport. Był chory, i to ciężko, przy życiu trzymała go Syrena. Marzył, żeby doczekać. I doczekał. Pojechaliśmy na promocję w Warszawie. Zrobił nam wszystkim piękny prezent. Syrena została, tylko Mirka nie ma. Jest już w niebie.
Król kabrioletów spod Lublina
Jego BMW 315 Sport z 1934 roku to prawdopodobnie najbardziej znany kabriolet w Polsce. Po filmach \"Vabank” i \"Lata dwudzieste, lata trzydzieste”, kiedy w beemce Jana Milczka zasiadły Elżbieta Zającówna i Grażyna Szapołowska – bezcenne auto jeszcze nabrało wartości. Zresztą trzeba dbać o niego jak o piękną kobietę. Z miłością.
- 16.08.2013 14:45
Reklama













Komentarze