Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Wiadomości:

Magazyn

Montex - koniec gry?

Montex - koniec gry?

Gra w Lidze Mistrzyń to wielki zaszczyt, ale i wielkie pieniądze. W piłce nożnej – pieniądze do zdobycia. W piłce ręcznej pań, zwłaszcza w Polsce – do wydania. Montex Lublin poznał smak europejskiego czempionatu. Smak słodko-gorzki, tak na parkiecie jak i poza nim. W styczniu Montex ma rozpocząć grę o europejskie zaszczyty po raz szósty w historii. Czy wystąpi? A jeśli nie, to z czyjej winy? 14.11.2002 11:18
Jak studenci oszukują uczelnie

Jak studenci oszukują uczelnie

„Sprzedam miejsce w 3-osobowym pokoju w akademiku”, „Sprzedam obiady na listopad” – takie ogłoszenia wiszą w większości lubelskich akademików. Kierownictwo osiedli akademickich walczy z tym nielegalnym procederem. Urządza nawet „zakupy kontrolowane”, lecz nie zawsze jest to skuteczna walka. 14.11.2002 11:16
Czy Daniel musiał umrzeć?

Czy Daniel musiał umrzeć?

– Gdybym wiedział, że tak długo trzeba szukać sprawiedliwości, nigdy nie poszedłbym do prokuratury – mówi Dariusz Banaś. – Dla nas każdy kolejny proces to rozdrapywanie starych ran, przeżywamy tę tragedię od nowa... Daniel zmarł 27 maja 1999 roku w puławskim szpitalu. Sekcja zwłok wykazała, że doszło do zatrzymania krążenia. Powód: pęknięta śledziona i krwotok wewnętrzny. – Już wtedy, w sierpniu, „Dziennik” pisał o nagłej śmierci naszego synka – podkreślają Bansiowie. – Zdecydowaliśmy wówczas, że poszukamy winnych. Bo żaden lekarz, z którym rozmawialiśmy, nie mógł uwierzyć, że pod koniec dwudziestego wieku można w ten sposób umrzeć. Wiedzieliśmy, że Danielowi to już nie pomoże. Ale taki los nie powinien spotkać nigdy żadnego innego dziecka. Ulubieniec rodziny Daniel urodził się z padaczką. Od początku trwała rodzinna walka o jego zdrowie i życie. Banasiowie wierzyli, że synkowi można pomóc. Jeździli z nim do Warszawy, do Łodzi, do Krakowa, nie szczędzili grosza na prywatne wizyty. – I nagle, po wielu kuracjach, pojawiła się nadzieja, że będzie lepiej – mówi pani Małgorzata. – Daniel miał ataki rzadziej, raz na dwa tygodnie. A kiedyś nawet dwadzieścia razy na dzień. Uwierzyliśmy, że naszego syna będzie można wyleczyć. Dariusz Banaś nie może mówić o Danielu bez wzruszenia. – To był taki kochany chłopak – podkreśla. – Trzy rodziny nieustannie o niego dbały – my i nasi rodzice. Daniel wymagał nieustannej troski. Wszyscy chuchali, dmuchali, by miał zapewnioną najlepszą opiekę. A tu, w ciągu jednego dnia, nagle nie ma dziecka... Feralny Dzień Matki 26 maja Bansiowie, jak zwykle, odwieźli Daniela do Ośrodka Szkolno- Wychowawczego w Opactwie. Daniel był opóźniony w rozwoju, stąd wybór właśnie tej placówki. – Było bardzo ciepło, ubierałam synka w krótkie spodenki i koszulkę. Nie miał żadnych strupów ani siniaków – wspomina matka chłopca. – W ośrodku powiedziano nam, że zajęć w tym dniu nie będzie, a dzieci pozostaną z opiekunką na podwórku. Około godziny 15 babcia Daniela dostała telefon, że z chłopcem dzieje się coś złego. Dariusz Banaś natychmiast pojechał po syna. Chłopiec wił się z bólu, na rękach i kolanach miał otarcia. – Ale opiekunka powiedziała, że nic się nie stało, że to na pewno sprawa jedzenia – wspomina ojciec. Szukanie pomocy Chłopiec trafił do lekarza domowego. Ten natychmiast wypisał skierowanie do szpitala w Dęblinie. Tam chirurg stwierdził spadek ciśnienia i temperatury. Daniel dostał leki przeciwbólowe i skierowanie do szpitala w Puławach, gdyż tylko tam można było wykonać USG, badanie – zdaniem lekarza – niezbędne. – Do Puław pojechaliśmy karetką – wspominają rodzice. – W szpitalu byliśmy około godziny 20.00. Czuliśmy, że z Danielem jest niedobrze. Lekarz z Puław został poinformowany o tym, że chłopiec jest epileptykiem, że jest upośledzony, w związku z czym kontakt z nim może być utrudniony. Rodzice podkreślali, że Daniel jest odporny na ból, i że jego stan wskazuje na to, że sytuacja jest bardzo poważna. – Wyniki Daniela były niepokojące – mówi Małgorzata Banaś. – Ale do badania USG nie doszło. O tej porze nie było już radiologa. Lekarz powiedział też, że nie ma pośpiechu, że badanie można zrobić rano. – Do dziś mam żal, że nie zabrałem Daniela na badanie prywatne, co proponowałem – Dariusz Banaś ma łzy w oczach. – A może trzeba było dać łapówkę, to zajęliby się chłopcem porządnie?. Dowiedzieliśmy się, już po czasie, że jak jest potrzeba, to radiolog przyjeżdża nawet w środku nocy. A tak zostawiono syna bez pomocy... Śmierć przyszła szybko O północy Małgorzata Banaś zmieniła męża przy łóżku chłopca. Daniel obudził się około 5 rano. Jęczał z bólu. Lekarz dał mu środki przeciwbólowe. – Około 7 rano aparat, do którego podłączony był Daniel, zaczął piszczeć – opowiada matka. – Znowu wezwałam lekarza. Ten podejrzewał awarię sprzętu. Postanowiono zmierzyć Danielowi ciśnienie normalnym aparatem. Ale ciśnienia już nie było... Daniel odchodził na zawsze... Szukanie prawdy – Na początku nie mieliśmy zamiaru nic robić w sprawie śmierci syna – podkreślają Banasiowie. – Ale potem przypominały się pewne szczegóły. Jak lekarz dopisywał coś w karcie już po śmierci syna, rozmawialiśmy z pielęgniarkami. Złożyliśmy więc skargę do prokuratury. Nie tylko na lekarza, również na kierowniczkę ośrodka. Bo, naszym zdaniem, doszło tam do wypadku. Rodzice podejrzewają, że dzieci nie miały odpowiedniej opieki. Daniel mógł zostać uderzony w brzuch – na przykład huśtawką – i wywrócić się, o czym świadczyły otarcia na kolanie i rękach. Bo tylko poważny uraz mógł spowodować pęknięcie śledziony, jedzenie nie miało z tym żadnego związku. – Ale kierowniczkę ośrodka los już i tak pokarał – dodaje Dariusz Banaś. – Jej sąd mógłby odpuścić. To wrak człowieka, osoba ciężko chora. Chcielibyśmy jednak, żeby sprawa pobytu Daniela w szpitalu została wyjaśniona rzetelnie do końca. Po publikacji w „Dzienniku” lekarz został osądzony przez kolegów po fachu w sądzie lekarskim w Kielcach. – Zwykła farsa, nie sąd – uważa Banasiowa.– Niech pani słucha – mówi, trzymając orzeczenie w ręku: – Stwierdzono, że lekarz pełniący bezpośredni nadzór nad Danielem nie wykorzystał wszystkich dostępnych badań diagnostycznych w szpitalu, a także nie podjął decyzji o operowaniu dziecka, ani nie zabezpieczył krwi do zabiegu, co w momencie załamania przedłużyło czas podaży krwi i zakończyło się śmiercią dziecka z powodu wykrwawienia. I jaką karę otrzymał pan doktor za śmierć Daniela? Upomnienie. I nic więcej... Tajne przez poufne Bansiowie już nie mają siły na czekanie na sprawiedliwość w sądzie. – Byliśmy tam kilkanaście razy. Za każdym razem od nowa przeżywamy tragedię – podkreśla Bansiowa. – O samej sprawie nic nie można mówić, bo jawność jest wyłączona. Trudno jednak milczeć o tym bezustannym czekaniu na kolejne wezwanie, o tym, jak to wszystko się ciągnie. Zdążyłam zajść w ciążę, urodzić córkę, a sprawa Daniela jest nadal nie wyjaśniona... – Gdybym wiedział, że to tyle potrwa, pewnie bym zrezygnował – Dariusz Banaś zaciska pięści z bezsilnej złości. – Trzeba było powiedzieć nam, że syn umarł z innego powodu, że musiał umrzeć, że nie było wyjścia. Byłbym spokojniejszy. A tak mam cały czas wyrzuty, że trzeba go było stamtąd zabierać. Może do Lublina. Ratować. Bo mogło wystarczyć zwykłe USG i natychmiastowa operacja... Wskazania do operacji Lekarz, który zajmował się Danielem, odmówił rozmowy z „Dziennikiem”. Odesłał nas do swojego adwokata, który zastrzegł, że wyłączona jest jawność sprawy, więc o procesie nie można mówić . Nie o proces chcieliśmy jednak spytać, ale o to, czy lekarz uważa, że postąpił zgodnie z wiedzą medyczną, czy nie zaniedbał swoich obowiązków. – Moim zdaniem dziecko można było uratować – powiedział nam inny chirurg, z dwudziestoletnim stażem pracy. – Nawet bez USG spadek ciśnienia, temperatury, ostry ból brzucha to objawy, które każdemu chirurgowi powinny sugerować, że w grę wchodzi krwotok wewnętrzny. Jeśli kontakt z dzieckiem był utrudniony i ciężko było spytać się o potencjalny uraz, przed otwarciem brzucha można było zrobić jego nakłucie. Sytuacja natychmiast by się wyjaśniła, skoro w jamie brzusznej była krew. Wtedy otwarcie brzucha pokazałoby przyczynę krwotoku. A zabieg wycięcia śledziony u dziecka nie jest skomplikowaną operacją. 14.11.2002 11:15
Mroczny przedmiot pożądania

Mroczny przedmiot pożądania

Niedziela, godzina 17. Przed wieżowcem, na którego parterze mieści się lubelski klub Graffiti, stoi kilkanaście grupek młodych ludzi. Wszyscy – i dziewczęta, i chłopcy – mają długie włosy, są ubrani na ciemno, niektórzy nałożyli wampiryczne makijaże. Do kompletu brakuje tylko Księżyca na niebie. Za godzinę rozpocznie się koncert gwiazd muzyki dark. Lubelscy miłośnicy mrocznej muzyki nie są tak fantazyjnie ubrani i umalowani jak publiczność największej w Polsce imprezy tego stylu, festiwalu Castle Party w Bolkowie, ale i tak wyglądają i zachowują się jak wielka, trochę zwariowana rodzina z wielowiekową tradycją. Wielowiekową, bo zarówno w zainteresowaniach literackich (baśnie i przypowieści rycerskie), jak i w wizerunku (ubiory, fryzury i makijaż wydobywające smukłość i posępność) chętnie odwołującą się do średniowiecznych wzorców. Dlaczego przybyli pod klub tak wcześnie? – Jak zaczną wpuszczać, trzeba być na początku kolejki, żeby dostać się pod samą scenę – tłumaczy siedemnastoletni Arek. Dwudziestoletnia Jola dodaje: – Jeszcze nigdy nie było w Lublinie takiego koncertu, żeby grało aż pięć najlepszych grup rocka gotyckiego, więc nie mogłam spokojnie usiedzieć w domu. Kiedy o godzinie 18 wszyscy odstali już swoje w wijącej się przez hol niezliczonymi zakrętasami kolejce i przeszli małe przeszukanie na tak zwanej bramce, klub wypełnił się ponad czterystoma miłośnikami mrocznej muzyki. Wyśpiewane przez wokalistkę zespołu Desdemona Agatę Pawłowicz słowa „Widziałam wojnę, widziałam śmierć” zaskoczyły niektórych w kolejce do baru. Odłożyli zakupy na przerwę i popędzili do sali koncertowej, żeby zobaczyć pierwszą damę ciemności. – Strasznie boska jest!!! – krzyczał chłopak do ucha kolegi przez burzę jego długich włosów i nawałnicę mocnych, prawie heavymetalowych dźwięków. – Ale stanik, chyba skórzany! – darł się w zachwycie ktoś z tyłu. Każda z pięciu grup miała godzinę na oczarowanie swych fanów. – Gramy dla was od serca – zadeklarowała piękna Paula Maślanka z kapeli Delight, i na ostro zaśpiewała starą balladę George’a Michaela „Careless Whisper”. Nie wszystkim podobała się elektroniczna, transowa odmiana darku, jaką zagrali Fading Colours ze śpiewającą Katarzyną Rakowską, lepiej znaną jako De Coy. Ale i tak płyty tej grupy miały na stoisku wydawnictwa Metal Mind największe wzięcie. – Nie ma lekko. Nie damy wam odpocząć – zaczęła występ zespołu Moonlight Maja Konarska. I rzeczywiście, już za kilka minut wokalistka zamieniła się w dyrygentkę wielkiego chóru, śpiewającego „To nic nie dało, przyjacielu mój”, czyli refren największego przeboju szczecinian „List z Raju”. Jednak największa atrakcja miała przyjść za godzinę, pod koniec występu ostatniej grupy maratonu darkowego – Artrosis. Ponieważ lubelski koncert był ostatnim na trasie „Dark Stars Festival”, zespoły przygotowały grande finale, jakiego jeszcze nigdy publiczność nie widziała i nie słyszała. Do jasnowłosej Medeah i jej instrumentalistów dołączyli członkowie czterech pozostałych zespołów i wspólnie zaśpiewali sławną pieśń zielonogórzan „Nazguls”. 14.11.2002 11:14
Promujemy polskie marki

Promujemy polskie marki

Jesteśmy alternatywą dla niezbyt zamożnego, przeciętnego Pana Kowalskiego, mającego do wyboru albo bardzo drogą ofertę firm zachodnich, albo niezbyt trwałą i raczej mierną wzorniczo ofertę z dalekiego wschodu – mówi Wojciech Jończyk z firmy Cornette. 08.11.2002 20:20
Mojego syna wychowuje bandyta

Mojego syna wychowuje bandyta

08.11.2002 20:16
Kasia Klich:

Kasia Klich:

• Sukces piosenki „Lepszy model” sprawił, że zaistniałaś na polskiej scenie muzycznej. Jednak niewiele osób słyszało o tobie wcześniej. Co tak właściwie robiłaś przed wydaniem płyty? – Wiele różnych rzeczy. Wszystko zaczęło się w 1996 roku, kiedy to w duecie z Anią Treter zaśpiewałam na płycie grupy Pod budą piosenkę „Ta sama miłość”. Później śpiewałam w chórkach, udzielałam się jako muzyk sesyjny, a także podkładałam głos w reklamach radiowych i telewizyjnych. Oprócz tego studiowałam, co również zajmowało mi sporo czasu. Wszystkie, te „klocki” doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem dzisiaj. • Czujesz się już gwiazdą? – Nie. Ja w ogóle nie mam natury gwiazdy. Nie mogłabym się kreować na kogoś nieprzystępnego i chodzić ciągle z podniesionym nosem – to jest mi kompletnie obce. Szczerze mówiąc, to ja wręcz nie lubię zarozumialstwa i gwiazdorstwa, i dlatego chcę być naturalną kobietą bo tylko wtedy ludzie będą mnie odbierać przyjaźnie. • A myślisz, że osiągnęłaś sukces? – Zależy co dla kogo jest sukcesem. Dla mnie był to moment, kiedy zobaczyłam na półce w sklepie swoją płytę i kiedy usłyszałam w radiu po raz pierwszy swoją piosenkę • O czym piszesz swoje teksty? – O relacjach damsko-męskich. Nie jestem odkrywcza jeżeli chodzi o temat, ale z pewnością jestem odkrywcza w sposobie mówienia o tych sprawach. Staram się bowiem podchodzić do tematu dowcipnie, czasem ironicznie, nie robiąc tragedii nawet z rzeczy poważnych. • Są na twojej płycie piosenki o nieudanych związkach. Masz wiele takich za sobą? – Wcale nie ma ich tak dużo. A nawet jeśli o nich piszę, to nie jako o tragedii. Zawsze jest bowiem jakieś wyjście z sytuacji i nigdy nie jest powiedziane, że osoba z którą obecnie jesteśmy, jest na całe życie. Wydaje mi się, że moja płyta może być antidotum dla kobiet, które mają różne trudności sercowe. Ta płyta może być dla nich doskonałą terapią, która wyciąga nawet z wielkiego dołka. • Często zmieniasz modeli? – Nie, jestem bardzo stała uczuciowo. • A obecny to Yaro? – Tak. • Długo jesteście razem? – Dwa i pół roku. • Lepiej porozumiewacie się na płaszczyźnie zawodowej czy prywatnej? – To nie ma znaczenia, tym bardziej, że nie oddzielamy prywaty od życia zawodowego. Zdarzają nam się sprzeczki i wymiana zdań na różne tematy, ale zazwyczaj wyciągamy z tego odpowiednie wnioski i dzięki temu wychodzą nam różne fajne rzeczy. • Jaki jest twój największy atut? – Jestem dobrym człowiekiem. Niczego nikomu nie zazdroszczę, nie robię złych rzeczy. Generalnie wychodzę z założenia, że każdy powinien robić to, co lubi. I dlatego nikogo nie neguję. • A wada? – Nasuwają mi się na myśl dwie. Po pierwsze, jestem osobą bardzo szczerą. Zawsze, kiedy coś mi przeszkadza mówię o tym wprost. A po drugie, jestem strasznie zazdrosna o swojego mężczyznę. • Jak przejawia się ta zazdrość? – Najczęściej się obrażam. • Podobno lubisz dobrze zjeść? – Oj, tak! Uwielbiam się objadać. A w ramach modnego ostatnio wegetarianizmu mówię, że ze wszystkich warzyw najbardziej lubię wieprzowinkę i kabanosy. • O czym marzysz? – Zawodowo: na pewno chciałabym, żeby moja płyta dobrze się sprzedawała, grać dużo koncertów, mieć mnóstwo pomysłów na nową płytę. A prywatnie to marzę, na przykład, o niebieskich migdałach. 08.11.2002 20:06
Według służb ochrony środowiska masarnia w Kolonii Zamek koło Modliborzyc  jest „bardzo czysta”. Zdenerwowani sąsiedzi  masarni życzą inspektorom, by pomieszkali z nimi choć przez parę dni...

Według służb ochrony środowiska masarnia w Kolonii Zamek koło Modliborzyc jest „bardzo czysta”. Zdenerwowani sąsiedzi masarni życzą inspektorom, by pomieszkali z nimi choć przez parę dni...

Dostaliśmy sygnał z Modliborzyc, że masarnia w Kolonii Zamek wyrzuca odpady poubojowe za płot. Lądujące w dolinie resztki dla niepoznaki przysypywane są ziemią, ale dokuczliwy smród w powietrzu zostaje. Wtorek, 29 października, godzina 15.10. Baza starej GS w Modliborzycach, tuż przy drodze krajowej Lublin–Rzeszów, jest rozparcelowana na prywatne biznesy. Właściciel jednej z firm przybliża problem: – Okolica cuchnie coraz bardziej. Najgorzej jest po południu. Zresztą co tu opowiadać – dobrze pani trafiła. Przejdziemy. Sama pani zobaczy... Przecinamy plac firmy. Przeskakujemy krzaki pełniące rolę ogrodzenia. Tuż za polem oziminy teren nagle opada. Na dole wielkie kałuże. – Jeszcze pięć lat temu był tutaj staw, można było wędkować – informuje rozmówca. Na drugim brzegu doliny ziemia świeżo usypana. Odnoszę wrażenie, że na niedostępnym zboczu prowadzone są prace ziemne, konkretnie – niwelacja terenu. Z dala widać estetyczne białe budynki gospodarcze kryte czerwoną blachą, ogrodzone wysokim betonowym parkanem. Tuż przy nasypie stoi koparka. – Tam jest masarnia. To z niej wyrzucane są w dolinę poprodukcyjne resztki. Ze skarpy wychodzi rura, z niej też coś cieknie. W zimie, jak śniegu napada, w dolinie, zamiast biało, jest czerwono od krwi. Masarnia istnieje dwanaście lat. Długo był spokój dopiero od dwóch lat smród stał się dokuczliwy… Blaszana brama w parkanie ubojni nagle się otwiera. Nad skarpę wychodzi mężczyzna. Pcha taczkę. Widać, że ciężka, bo sylwetka jest mocno pochylona. Kieruje się wprost na drewniany pomost wiszący nad zboczem. Po chwili zawartość taczki ląduje na dole. – Tak właśnie usuwane są odpady z rzeźni... – pada komentarz zza moich pleców. Nie wierzę własnym oczom! Muszę sama zobaczyć z bliska, co spadło z pomostu. Mój przewodnik myśli głośno: – Kiedyś można było przejść tędy na drugą stronę suchą nogą... Idziemy groblą. Mężczyzna rezygnuje z dalszej wyprawy. Ja, z aparatem fotograficznym, podchodzę bliżej pomostu. I co widzę: grzęzawisko, a na środku sterta sierści poplamionej krwią. Kłaki są długie, nie należały chyba do świni. Od krowy też nie są, bo te bywają różnej maści, a zaplamiona krwią sierść jest biała. Pierwsze skojarzenie: owca? Nie, to raczej owczej wełny nie przypomina… Nim rozwiążę zagadkę, paskudny zapach nakazuje mi odwrót. Większość mieszkańców gminy, z którymi rozmawiam, potwierdza, że masarnia jest uciążliwa. – Fetor jest taki, że momentami przyprawia człowieka o ból głowy – mówi pani Stanisława. – Okna nie można otworzyć, żeby dom przewietrzyć. Dzieci, z powodu przykrego zapachu, nie chcą się bawić na podwórku... Poirytowani ludzie uciekali się do perswazji. – Na początku próbowaliśmy rozmawiać z właścicielem masarni – mówi miejscowy przedsiębiorca. – Efekt był taki, że przez dwa tygodnie było lepiej. Dowiedzieliśmy się, że masarnia nie jest podłączona do kanalizacji, i bywa, że szambo się przeleje, zanim przyjedzie samochód MPGK z Janowa Lubelskiego. Nas nie interesuje, że beczkowóz nie zdążył dojechać. My się trujemy. Ktoś inny przytacza obraz bliski klimatem noweli Żeromskiego „Rozdziobią nas kruki, wrony”. – Sfora psów co dzień włóczy się po kraterze. Wychudzone przybłędy penetrują dolinę, nie można ich stamtąd wykurzyć. To jest koszmar! Mieszkańcy Koloni Zamek skierowali skargę do janowskiego sanepidu. W biurze dyrektora usłyszeli, że za sprawę odpowiedzialna jest inspekcja weterynaryjna. Zadzwoniliśmy do sanepidu. – My tylko opiniujemy obiekty, nadzór bieżący nad ubojniami i masarniami sprawują służby weterynaryjne – mówi Grażyna Kamińska, dyrektor Stacji Sanitarno Epidemiologicznej w Janowie Lubelskim. Mieszkańcy nie dali za wygraną. Poirytowani opinią janowskiego sanepidu zadzwonili do lubelskiej firmy wyszukanej z książki telefonicznej, mającej w nazwie: ochrona środowiska. Tam doradzono im... nagłośnić sprawę w mediach. Wykręcam ten sam numer, co mieszkańcy: 744-48-93. Rozmówczyni bez trudu kojarzy sprawę. – Robimy pomiary oświetlenia, badamy natężenie hałasu, mikroklimat stanowiska pracy, ale nie badamy emisji przykrych zapachów. W Wojewódzkim Inspektoracie Ochrony Środowiska w Lublinie dowiadujemy się, że niedawno masarnia w Kol. Zamek była rutynowo sprawdzana. – Ocena z 3 października br., podpisana przez głównego specjalistę inż. Krystynę Michnę i starszego specjalistę mgr. Romana Gulbierza brzmi: „zakład jest bardzo czysty” – informuje Teresa Mazurek, kierownik Wydziału Inspekcji WIOŚ. Zgodnie ze wskazówką przedstawicielki sanepidu dzwonimy do Wojewódzkiego Lekarza Weterynarii (służby weterynaryjne mają nadzór nad ubojniami na mocy ustawy o inspekcji weterynaryjnej). Jan Sławomirski, Lubelski Wojewódzki Lekarz Weterynarii, obiecuje jeszcze dziś wysłać kontrolerów pod wskazany adres. – Sprawdzimy gospodarkę odpadami poubojowymi. Niepotrzebne resztki muszą być odstawiane do zakładu utylizacyjnego. * * * • Sąsiedzi narzekają na smród z masarni. Czy wie pan o tym? – pytam Macieja Bielówkę, prezesa Zakładu Przetwórstwa Mięsnego w Kolonii Zamek. – Znam problem. Flaki posegregowane w kontenerach śmierdzą. Zawartość pojemników zabiera samochód podrzeszowskiego zakładu utylizacji trzy razy w tygodniu. Czasami fetor bywa tak silny, że nie podchodzę do kontenerów, bo mnie głowa boli. Najgorzej jest w czasie upałów, wiatr roznosi zapach po okolicy. • Dlaczego odpady wyrzucacie w dolinę? – W dolinie odkładamy treść żołądkową, która przez okolicznych rolników jest zabierana jako obornik. Przy produkcji sięgającej rocznie setki ton, zakopywanie odpadów w ziemi nie wchodzi w grę – dodaje prezes. Prezes Bielówka ubolewa, że w sąsiedztwie masarni przybywa domów jednorodzinnych. Gdy zaczynali działalność, okolica była kwalifikowana jako tereny przemysłowe. Zaznacza, że zakład przez lata był wielokrotnie modernizowany. Teraz, w ramach dostosowania się do norm Unii Europejskiej, stara się o pomoc z programu SAPARD na zakup nowych technologii. – Jesteśmy ujęci w gminnych planach budowy kanalizacji, jeśli będą pieniądze, za rok zostaniemy podłączeni do sieci sanitarnej – mówi prezes. – Na wiosnę mieliśmy kontrolę inspekcji weterynaryjnej i przedstawicieli Unii Europejskiej. Nie chwaląc się – wypadliśmy dobrze. Problem smrodu zniknie za rok, bo uboju nie będzie… • Dlaczego? – Wchodzimy do Unii. Zachód nie ma problemu z paskudnymi zapachami: odpady przechowywane są w chłodniach. Poza tym to, co u nas robi jeden zakład przetwórstwa mięsnego, w krajach piętnastki wykonuje kilka firm. Zajmują się wybiórczo: ubojem, segregacją mięsa, zagospodarowaniem odpadów poubojowych, itp. W ramach dostosowania do standardów Unii zamierzamy zrezygnować z uboju, choć to jeszcze nie jest przesądzone. Tak czy inaczej, za rok może dwa problem z odorem zniknie. Prezes oprowadza mnie po zakładzie. Na ścianie biura grawerowany tytuł Asa biznesu 2001, także wyróżnienia za Dobrą Praktykę Produkcyjną i Dobrą Praktykę Higieniczną. Widać rozmach inwestycyjny, dostosowany do kalendarza wejścia Polski do Unii Europejskiej. Niestety, w końcu nos daje znać, że wchodzimy w strefę gromadzenia odpadów poubojowych. Idziemy tym samy torem, co pracownik z taczką, którego widziałam wczoraj, jak wyrzucał odpady. Nad skarpą jednak... ani śladu pomostu! Traf chciał, że w miejscu, gdzie jeszcze wczoraj stała konstrukcja, pies – najwidoczniej pies – rozgrzebał zakrwawioną szczecinę. – Grunt należy do nas. Prowadzimy niwelację terenu pod budowę hali produkcyjnej – wyjaśnia prezes. • A gdzie pomost, z którego zrzucane są odpady? – Nie ma żadnego pomostu. To mity, że wyrzucamy tutaj odpady – zapewnia prezes. Mieszkańcy: – Widzi pani? Rozebrali pomost! Wszystkie brudy przysypali ziemią. Oni wiedzą, że nikt sitem tej ziemi nie będzie przesiewał. Trudno z nimi wygrać. Bawią się z nami w kotka i myszkę. A my się trujemy. Psy zarazę mogą roznosić. Co na pokrwawioną szczecinę na zboczu mówią służby weterynaryjne? Po pierwszym sygnale z Dziennika Powiatowy Lekarz Weterynarii w Janowie Lubelskim Roman Jarosz skontrolował zakład, po czym poinformował szefa (lekarza wojewódzkiego), że nie ma zastrzeżeń do masarni. • Ale czy dopuszczalne jest wyrzucanie zakrwawionej szczeciny za płot?! – Tym powinna się zająć ochrona środowiska albo policja. Ktoś może świnię zabić i wyrzucić odpady do lasu. Zarzut trzeba poważnie rozpatrzyć – mówi Jan Sławomirski, wojewódzki lekarz weterynarii. Jestem już zmęczona wykręcaniem kolejnych numerów, szukając kompetentnej instytucji, która przejęłaby się problemem i – co najważniejsze – zechciała go rozwiązać. Zbiegiem okoliczności dzwoni telefon z Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska. Przy słuchawce Teresa Mazurek. Tym razem kawa na ławę – opowiadam, co widziałam i słyszałam i co udało mi się utrwalić na zdjęciach. – Gdyby wpłynęła skarga, gdyby była osoba, która by nam pokazała, gdzie i co sprawdzić, zajęlibyśmy się sprawą jeszcze tego samego dnia – mówi Teresa Mazurek. – Nam trudno trafić w takie miejsca. My przyjeżdżamy na zakład i sprawdzamy dokumentację i wydajemy opinię. W takim razie poczekamy na publikację i, mając artykuł w ręku, przeprowadzimy kontrolę... 08.11.2002 20:02
Anioł prowadzi ku lepszemu życiu

Anioł prowadzi ku lepszemu życiu

Nagrobek jest traktowany jako wizytówka zamożności. Przy tym granitowym spotka się rodzina odziana w futra, przy tym z lastriko raczej w przetarte na rękawach płaszcze. Ale i jednych, i drugich przywiodła tu pamięć o tych, co odeszli... Cmentarze były swoistym przeglądem trendów artystycznych dominujących w rzeźbie danego okresu. Widać to bardzo dobrze na najpiękniejszych polskich miejscach wiecznego spoczynku – warszawskich Powązkach, krakowskim Rakowickim, zakopiańskim Pęksowym Brzyzku, a nawet na lubelskiej Lipowej. Historycy sztuki twierdzą, że to wiek XIX był apogeum sztuki rzeźbiarskiej tworzonej ku upamiętnieniu zmarłych. Symbolika Rzeźba cmentarna miała swoją symbolikę: złamane drzewo – symbol przerwanego ludzkiego życia, bluszcz – symbol życia wiecznego, motyw zrywania więzów przez postać stojącą nad grobem to wyraz idei, że tylko poprzez śmierć możemy stać się wolni, anioł wyprowadzający zmarłego lub sypiący mak nad grobem to przewodnik w nowym życiu, etc., etc. Po wojnie zmieniły się trendy, nie mówiąc o sytuacji społecznej i zubożeniu społeczeństwa. Zmieniła się też obyczajowość i kultura, a może raczej nastąpił pewien brak kultury. Zamówienie pomnika nagrobnego z jednej strony postrzegano jako przejaw drobnomieszczańskiej pychy, z drugiej zaś urażało artystyczną duszę wielu twórców. Spójrzmy dziś – wszechogarniające lastryko, groby jak ze sztancy, identyczne, pustynia. Żaden anioł, stojąc nad grobem, nie opłakuje naszych zmarłych, żaden im nie towarzyszy, nie prowadzi na tamten lepszy świat. Wszyscy jesteśmy tacy sami. I sami. Lubelskie nekropolie – Cmentarz rzymsko – katolicki powstał w 1795 roku, późniejszy jest prawosławny, z połowy XIX wieku, i ewangelicki, z lat 80–tych XIX wieku. Wszystkie usytuowane są przy ul. Lipowej – wyjaśnia Anna Zabiegła z Wojewódzkiego Oddziału Służby Ochrony Zabytków w Lublinie – W 1914 roku powstał wojskowy dla pochowania żołnierzy austriackich. Później tam były kwatery legionistów, groby osób zasłużonych. Od strony ul. Białej pochowano żołnierzy radzieckich. Ich groby zostały ostatnio odnowione z funduszy ambasady radzieckiej. Nekropolia, znana jako „cmentarz przy Lipowej”, została objęta ochroną konserwatorską. W akcie wymieniono granice ogrodzenia, bramy, nagrobki powstałe przed 1945 rokiem i drzewostan. Co to znaczy? – To znaczy, że na wszystkie przeróbki, jakich chciałby dokonać dysponent grobu sprzed 45 roku, musi być zgoda konserwatorska. O taką trzeba wystąpić za pośrednictwem dozoru cmentarza. Jak dodaje Anna Zabiegła, nekropolia przy ul. Lipowej wyraźnie ulega pozytywnym zmianom. Cmentarz jest zadbany, coraz mniej działań samowolnych, choć, oczywiście, ludzie miewają pomysły zupełnie niezgodne z charakterem zabytkowych pomników – na przykład opaskę wokół nich wykonują z... płytek łazienkowych. Takie działania są zabronione. – Potrzeby są olbrzymie. Co roku pracom konserwatorskim poddaje się kilka, kilkanaście zabytkowych nagrobków, a należałoby remontować kilkadziesiąt. Kamienna Pieta – Sobie to ja zatrzymam czas – mówi rzeźbiarz Witold Marcewicz. – Wykuję siebie przy pracy. Niedokończonej. Na razie mi się nie spieszy, dobrze się czuję – żartuje. Na cmentarzu przy ul. Lipowej kilku mężczyzn ciężko pracuje przy montowaniu pomnika z granitu, zamówionego przez lubelską rodzinę. – Sama płyta waży 1,5 tony. Pieta też z tonę – wyjaśnia W. Marcewicz. – Ale damy radę. Piramidy budowali, to i my to ustawimy. Najbardziej niezbędnym i niezawodnym narzędziem okazują się ludzkie mięśnie i zestaw różnego rodzaju belek, desek, rolek. Jak w starożytnym Egipcie. – Nim przystąpię do projektowania, muszę wiedzieć kim są zmarli. Oczywiście z intencją zamawiającego też trzeba się liczyć, ale to można dyskutować. Teraz jest moda wzorowana na płytach francuskich i włoskich – montuje się krzywizny z różnych elementów. Ale nie ma w nich myśli. Na cmentarzu powinien być pomnik w zadumie, on musi coś wyrażać, smutek, żal, cierpienie, a nawet nadzieję na zbawienie. Może ten trend nastąpi? Czy nagrobek wykonany przez artystę rzeźbiarza jest bardzo drogi? – Już za 5 tysięcy można mieć dzieło jedyne i niepowtarzalne – mówi W. Marcewicz. Jest teraz wybór wspaniałych granitów, jest piaskowiec – tradycyjny polski kamień nagrobny. Jeśli ktoś ma zamówić bezduszną, płaską płytę, powinien się zastanowić. Kamienna pustynia Dziś panuje lastriko, sztuczne kwiaty, napisy wyrażające żal najbliższych, ale nie mówiące nic o zmarłym. Nagrobek jest traktowany jako wizytówka zamożności. Przy tym granitowym spotka się rodzina odziana w futra, przy tym z lastriko raczej przetarte na rękawach płaszcze. Ale i jednych, i drugich przywiodła tu pamięć o tych co odeszli. 31.10.2002 11:01
Praca nie czeka na ulicy

Praca nie czeka na ulicy

„Poświęć trochę wolnego czasu, by zdobyć dodatkowe pieniądze, praca dla każdego od zaraz, zarobisz miesięcznie nawet 1500 zł „– kuszą anonse w lubelskich mediach, na słupach ogłoszeniowych, na ulotkach. Trzeba na te okazje bardzo uważać, bo często jest to zwykle naciąganie naiwnych. Nikogo z nas nikt nie ostrzeże, że dany anons, może być szwindlem. Ogłoszeń i ulotek o pracy nikt nie weryfikuje. Polskie prawo nie zabrania się ogłaszać. Pozostaje nam nasz zdrowy rozsądek. Akwizycja, czyli jak dopłacić do interesu Z rubryk ogłoszeń prawie zniknęły do niedawna bardzo popularne oferty pracy dla akwizytorów. Nawet bezrobotni nie dają się nabrać. – Niestety, pozwoliłem się w to wciągnąć – opowiada Ryszard Krawczyk. – Firma sprowadzająca na polski rynek filtry do wody zaproponowała mi pracę akwizytora. Po odpowiednim przeszkoleniu miałem chodzić po mieszkaniach i proponować ludziom filtr. To nie była taka prosta propozycja, miałem ze sobą walizeczkę pełną odczynników. Gdy już ktoś wpuścił mnie do domu, wyciągałem próbówki, nalewałem wody, wsypywałem odczynniki. Woda zaczynała się pienić, wytrącał się osad, ja wtedy pokazywałem próbówkę i mówiłem, jaką złą wodę piją ludzie w tym domu. Potem proponowałem filtr. Był drogi, ale można było wziąć go na raty. Jednak cena płacona gotówką była bardzo atrakcyjna i niektórzy decydowali się wyłożyć pieniądze od razu. Dostawałem pewien procent od sprzedanego filtra. Zrezygnowałem jednak z tego zajęcia. Trzeba się było uchodzić, a czasami przez kilka dni nikt nic nie kupił. Sam musiałem finansować sobie dojazdy do klienta, rozmowy telefoniczne. W końcu wychodziłem na tym interesie ze stratą. Teraz chcę normalnego zajęcia, akwizycja za bardzo wykańcza, a ludzie nie lubią, jak się im coś wciska. Konsultant – to brzmi dumnie Na ulicach Lublina pojawia się wielu ludzi, którzy rozdają przechodniom ulotki. Na karteczkach jest podany telefon z zachętą, że można dobrze zarobić. – Dzwonię z ogłoszenia, podobno można tutaj dobrze zarobić? – pytam i od razu chcę się upewnić: – Ale to nie akwizycja? Głos w słuchawce jest wyraźnie z pytania niezadowolony. – To amerykańska firma, która tutaj tworzy swoją filię – wyjaśnia przedstawiciel. – Mamy pracę dla każdego, tylko trzeba przyjść, podczas rozmowy kwalifikacyjnej zaproponujemy odpowiednie stanowisko. Chcę poznać więcej szczegółów, by wiedzieć, czy w ogóle warto przychodzić. – Przez telefon nie ma o czym rozmawiać – ucina przedstawiciel. Informacje, warunki pracy tylko na miejscu... Spotkanie odbywa się w prywatnym mieszkaniu na Czechowie w Lublinie. – Możemy zaproponować stanowisko konsultanta. To bardzo dobra praca – zaznacza przedstawiciel. – Amerykański styl pracy. Idziesz do klienta na konsultację. Pokazujesz towar i wyjaśniasz jego zalety. Jeśli jesteś dobra i masz motywację, przekonasz klienta do zakupu. Dostajesz odsyp za każdą transakcję. Jak będziesz przebojowa, to awansujesz na kierownika i będziesz kierować zespołem konsultantów. Nasi konsultanci potrafią wyciągać ponad tysiąc złotych miesięcznie. Najlepsi dużo więcej. Zawód konsultant zaczyna mi coś przypominać.... – Miało nie być akwizycji – zauważam nieśmiało. Leniwy Polak nie chce się ruszyć Uwaga była nie na miejscu; przedstawiciel nie potrafi ukryć zdenerwowania: – To nie jest akwizycja, tylko konsultacja. Dajemy świetne warunki, każdy sam sobie ustala czas pracy, dostaje towar światowej jakości, który nawet nie wymaga zbytniej reklamy, trzeba tylko chcieć się ruszyć. Wyjść z tym do klienta. Niestety, Polakom nic się nie chce, za nic pieniądze by chcieli brać. No i mamy to, co mamy... – mówi urażony. Z mojej pracy konsultanta nici. Nabita w koperty W rubrykach ogłoszeniowych często można się natknąć na propozycję zarobku przy sklejaniu kopert i skręcaniu długopisów. – Jestem emerytką, chciałam dorobić – opowiada Teresa Nowak z Lublina. – Nie mogę pracować fizycznie, więc odpowiedziałam na anons firmy, która poszukiwała ludzi do sklejania kopert. Szybko się odezwali, wykupiłam pakiet kopert do sklejenia. Po wykonaniu pracy mieli je odebrać i wypłacić wynagrodzenie. Podobało mi się, bo praca w domu i czysta. Skleiłam kilka tysięcy kopert i zadzwoniłam do firmy, jak było umówione. Nagle szef znikł, ciągle go nie było. Napisałam list. Odpowiedź nie nadeszła. Zrozumiałam, że mnie nabrali. W prasie znowu zobaczyłam ogłoszenie, że poszukują ludzi do klejenia kopert. Jedyne, co mogłam zrobić, to zawiadomić policję. Nie odzyskam od nich pieniędzy, bo nie podpisałam żadnej umowy. To była dla mnie nauczka. Drugi raz nie dam się nabrać... Kup pan katalog... Poszukujący pracy mogą się natknąć na szereg ogłoszeń, które brzmią: „chałupnictwo pilnie”. Lub: „umowa do 1500 zł brutto, w domu”. – Proponujemy różne zajęcia, np. prowadzenie biura turystycznego – wymienia pracowniczka firmy z ogłoszenia. – Można prowadzić ankiety. Żeby pracę zdobyć, należy zamówić katalog za niecałe 50 zł. Pod innym ogłoszeniem odzywa się miły głos i prosi o kolejny telefon, teraz już pod numerem za granicą. W następnej firmie także proponują katalog z kilkudziesięcioma adresami firm. – Można skręcać długopisy, roznosić ulotki – wymienia pracowniczka. – Nieważne wykształcenie ani wiek. To prawda, że niektóre oferty wymagają wkładu finansowego, może połowa z nich. Które? Skąd mogę wiedzieć, przecież nie znam na pamięć wszystkich ofert... Pod kolejnym telefonem, który może być szansą na lepsze życie, nawet nie wysilają się na pozory: – Zainteresowany płaci za katalog z firmami, które poszukują pracowników. Czy się zdecyduje na jakieś zajęcie, tego nie możemy zagwarantować. Przecież ten ktoś może mieć nierealne wymagania... 31.10.2002 10:57
Pawi krzyk mody

Pawi krzyk mody

Ptasie gospodarstwo Na podwórku Staszewskich kruczo-granatowa kwoczka ze śmiesznym czubkiem na głowie prowadza podrosłe pisklę pawia. Wieczorami nie idzie spać z kurami tylko zagania swojego podopiecznego do woliery dla pawi. Chociaż podopieczny już niemal dorównuje jej wzrostem to i tak chowa go sobie pod skrzydło i tak śpią do rana. Stanisław i Krystyna Staszewscy z Kolonii Czułczyce trzymają pawie od czterech lat, kiedy to kupili od znajomego ze Strachosławia dwie samice i jednego dorosłego samca. Teraz wokół ich gospodarstwa kręcą się cztery dorosłe ptaki i osiem młodych z tegorocznego przychówku. Było ich więcej, ale rozdali je znajomym i przyjaciołom. Między innymi sześć pawi z ich hodowli stanowi żywą ozdobę podchełmskiego Zajazdu „Trzy Dęby”. Kilka innych trafiło aż pod Białystok. Mieniące się kolorami pawie jak kiedyś przechadzały się po dworskich czy pałacowych parkach, tak teraz podkreślają prestiż rezydencji bez tradycji, ale z ambicjami. – Oboje z mężem lubimy ptaki – mówi pani Krystyna. – Oprócz pawi trzymamy różne gatunki kur, których nawet nie potrafimy nazwać. Syn podrzucił nam na przykład parę kurek, które pomimo dojrzałego wieku nie noszą piór lecz właściwy pisklakom puszek. Mamy też wybitnie mięsne kury z gołym torsem i szyją oraz koralikami, jakimi chlubią się indyki. Znajomy mówił, że podobne kury widział w Argentynie. Tylko nie do garnka Ptaki Staszewskich są obłaskawione. Reagują na zawołanie, pozwalają się brać na ręce, wskakują na stół, jedzą z ręki. Szczególnie pani Krystyna tuli je i rozmawia z nimi jak z dziećmi. Nawet jej do głowy nie przychodzi, by któregoś z pupilów przeznaczyć na rosół. Tymczasem przecież nie tylko kury, ale i pawie to tylko drób, który zazwyczaj trzyma się z myślą o tym, że prędzej czy później trafi na stół. O pawiach Staszewskich w okolicy jest dosłownie głośno. Pawie mają bowiem to do siebie, że donośnie krzyczą. Panu Stanisławowi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, jest mu przyjemnie, kiedy je słyszy zanim jeszcze dojedzie do domu. Pod japońską bramą – Pawie bardzo trudno wychować od małego – twierdzi Staszewski. – Połowa nie dożywa dorosłego wieku. Na domiar złego nie ma fachowej literatury na temat chowu tych ptaków. Sami z synem doszliśmy do tego, że naszym pawiom w razie choroby pomagają te same leki, jakie podaje się gołębiom. Powoli nabywamy doświadczenia. Staszewscy wrócili na wieś po trzydziestu latach mieszkania w Chełmie. W Kolonii Czułczyce przejęli gospodarstwo po rodzicach. Po dokupieniu ziemi razem z synami gospodarują na 22 hektarach gruntów ornych i łąk. Na początek zaadoptowali na swoje potrzeby letnią kuchnię. Jednocześnie zajęli się rozbudową domu. Ma być obszerny, bo a nuż z czasem zdecydują się poprowadzić gospodarstwo agroturystyczne. Jeszcze wcześniej pan Stanisław własnymi rękoma postawił imponującą, stylizowaną na japońską, bramę wjazdową na posesję. Lubi patrzeć, jak tą bramą stadko pawi wybiera się na spacer, okrąża teren, po czym wraca na podwórko zazwyczaj witane przez panią Krystynę. Te spacery to już niemal codzienny rytuał. Pawie są ptakami niezwykle rodzinnymi. Samica przez cały rok prowadza swoje młode. Jaja – do pięciu sztuk – znosi w maju, dopiero w drugim roku życia. Samce, by osiągnąć dojrzałość i urodę potrzebują czterech lat. Co roku na przełomie lipca i sierpnia gubią swoje wspaniałe ogony, które odrastają im do stycznia. Później już w kwietniu znowu w całej swojej krasie puszą się przed swoimi wybrankami i jak twierdzą Staszewscy napatrzyć im się tym godom nie można. 31.10.2002 10:56
Lista nieobecności

Lista nieobecności

30.10.2002 18:52

ALARM 24

Masz dla nas temat?

Daj nam znać pod numerem:

+48 691 770 010

Kliknij i poinformuj nas!

Reklama

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO?

Reklama
Reklama

WIDEO

Reklama