Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Wiadomości:

Magazyn

Pan doktor Łapówka

Pan doktor Łapówka

O tym, że leczenie może pacjenta i jego rodzinę zrujnować, przekonało się już wielu. Liczne przykłady korupcji w służbie zdrowia przedstawiają nam często nasi czytelnicy. Zróbcie coś, tak dalej być nie może – to częste prośby pod adresem redakcji. Kiedy jednak prosimy o napisanie oficjalnej skargi – nie ma chętnych. Może sprawa pani B. problem nieco wyjaśni. 17.10.2002 17:54
Jak się kształcą elity

Jak się kształcą elity

d - Wśród pół miliona pierwszaków jest również moja wnuczka - pochwalił się premier Leszek Miller w radiowym wywiadzie. Nazajutrz pojawiły się pełne dezaprobaty komentarze, że wnuczka uczy się w najdroższej podstawówce stolicy, a w całej klasie, oprócz niej, jest tylko... dwoje dzieci biznesmenów. Rzeczywiście, można zapytać, czy w przypadku premiera lewicowego rządu jest to zjawisko poprawne politycznie. Z drugiej strony: czy oświata w ogóle może być egalitarna? Po 50 latach słusznie minionego ustroju nadal myślimy kategoriami komunistycznej demokracji. A przynajmniej chcielibyśmy wierzyć w głoszone wówczas idee, które zresztą ani wtedy, ani kiedykolwiek indziej tak naprawdę nie były realizowane. Także wtedy, gdy wiejskie dzieci dostały tysiąc szkół na tysiąclecie państwa i parę obelżywych punktów \"za pochodzenie”. I jedno, i drugie nie dawało im wielkich szans. Bo które z nich mogło wyjechać do ekskluzywnych szkół za granicę? A dzieci ówczesnych elit wyjeżdżały. Są też umiejętności, których z żadnych książek nie można się nauczyć, a są niezbędne, aby wspiąć się na szczyt społecznej drabiny. Bez kindersztuby, na przykład, nawet na najwyższym stanowisku jest się prostym chamem. Zawsze istniał pewien kanon zachowań i umiejętności stanowiących o przynależności do elity. Od wieków zacni, znani i zamożni w całej Europie znali język (najpierw łaciński, potem francuski, teraz angielski) którym mogli porozumieć się w każdym kraju, mieli podobne rozrywki i zainteresowania. A całą potrzebną wiedzę zdobywali w surowej dyscyplinie szkół o wiekowej tradycji. Każde państwo ma taką placówkę edukacyjną, której dyplomami legitymuje się establishment. W Wielkiej Brytanii jest to Eton, gdzie wielką wagę przykłada się w równym stopniu do nauczania, jak i kształcenia sprawności fizycznej, umiejętności funkcjonowania w grupie i cnót obywatelskich. Ten wzór wychowania nie znalazł jednak naśladowców w Polsce, gdy po transformacji ustrojowej pojawiła się możliwość tworzenia szkół niepaństwowych. Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych zaprosiłam do redakcyjnej dyskusji dyrektorów kilku takich szkół, deklarowali kształcenie bezstresowe i \"ku wartościom”. Już po roku domagali się jednak, aby nie nazywać ich szkół bezstresowymi, bo uczniowie rozumieli to jako bezhołowie. Do tego stopnia, że część z tych szkół już nie istnieje... Jedynie w Prywatnym LO im. ks. Gostyńskiego w Lublinie nigdy nie obiecywano, że nauka będzie lekka, łatwa i przyjemna. Nie żeby panował tam pruski dryl typowej szkoły męskiej, ale chłopcy ubrani są tu jak prawdziwi młodzi dżentelmeni. I nie do pomyślenia są elementy wyglądu wskazujące na przynależność do jakichkolwiek subkultur. W Pierwszej Społecznej Szkole Podstawowej nie zuniformizowano uczniowskiego wyglądu, ale i tak mówi się, że dzieciaczki, chodzą tam jak trybiki w zegarku. I już wychodziły pozycję lidera na edukacyjnym rynku Lublina. Tuż za PSSP uplasowała państwowa Szkoła Podstawowa nr 6. Tu również dzieci dowożone są z całego miasta, a ich rodzice, jeśli nawet nie są bardzo zamożni, to przynajmniej mają dobre wykształcenie i szacowną profesję. Klasy liczą wprawdzie więcej osób, ale nie płaci się czesnego. Od czasu do czasu pojawia się też rozżalony rodzic, dla którego dziecka zabrakło tu miejsca. Podobnie jak w Gimnazjum nr 9, które zanim jeszcze powstało, okrzyknięte zostało najlepszym z lubelskich gimnazjów. Przez trzy lata musiało ciężko pracować na potwierdzenie tej opinii. Aż tu nagle - ku przerażeniu rodziców i nauczycieli - w maju, na egzaminie gimnazjalnym, wypadło gorzej od \"10”! Okazało się, że zawinił błąd w komputerowych wydrukach. \"Dziewiątka” jest jednak najlepsza - uspokajano rodziców, zwożących tu dzieci z całego Lublina, a nawet spoza granic miasta. Edukacja to najlepsza inwestycja zwykli mówić politycy i biznesmeni. Ale już nie tylko oni. - Zapisałam córkę na angielski - mówi Anna Józefczuk-Majewska, rzecznik prasowy lubelskiej Kasy Chorych. Nie byłoby w tym stwierdzeniu nic szczególnie interesującego, gdyby nie fakt, że dziecko ma... niespełna dwa lata. Rodzice są jednak przekonani, że w jednoczącej się Europie trzeba mówić językiem obcym płynnie, a nie dukać. Jest możliwość - trzeba korzystać. A że wiąże się to z poświęceniem wolnego czasu i wydatkiem kilkuset złotych za semestr - trudno. - Czas to najważniejsza rzecz, którą trzeba poświęcić swoim dzieciom - przytakuje żona wojewody Andrzeja Kurowskiego, Marta. - Przez wiele lat woziłam dzieci popołudniami na różne dodatkowe zajęcia. I książki są bardzo ważne. Żeby dzieci lubiły się uczyć, muszą mieć dużo interesujących lektur. Lubelski wojewoda zaznacza jednak, że nie zawsze edukacyjne inwestycje są najlepiej trafione. W jego przypadku posłanie dziecka do szkoły muzycznej i zakup kosztownego instrumentu nie spełniły wszystkich oczekiwań. Okazało się, że inne dzieci są bardziej utalentowane. I można tylko dyskutować, czy talenty są dziedziczne, czy sam wzór rodziców wystarczy, aby zapatrzone w nich dzieci powtarzały ich drogę kariery. Czego przykładem są nie tylko rody artystów, ale również prawników i medyków. W ostatnich miesiącach najbardziej znanym przykładem tego zjawiska są synowie Krzysztofa Cugowskiego, których mogliśmy oglądać na festiwalu w Opolu. Jednak nie tylko wokalista Budki Suflera ma utalentowane muzycznie dzieci. W szkołach muzycznych kształcą się córki jego kolegi z zespołu, Tomasza Zeliszewskiego. - To był ich wybór - zapewnia jednak ojciec. Dobrosław Bagiński, artysta plastyk, wykładowca UMCS, także przekonuje, że jego dzieci same decydują o swojej przyszłości. Tak się jednak składa, że najstarszy syn studiuje architekturę, a młodszy uczy się w Liceum Plastycznym. Dwaj pozostali uczą się szkołach państwowych. Jeden w gimnazjum w Lublinie, a najmłodszy w podstawówce w Jakubowicach. - To jest bardzo dobra szkoła - zapewnia Dobrosław Bagiński. - Wyniki sprawdzianu szóstoklasistów miała chyba nawet wyższe niż dobre szkoły w Lublinie. Jednak najważniejszą jej zaletą są zajęcia przed południem, nareszcie możemy całą rodziną, o normalnej porze, usiąść do obiadu. Kiedy mieszkaliśmy w Lublinie i dzieci uczyły się w miejskich szkołach, było to niemożliwe. Szkoła państwowa czy prywatna? - to tylko pozornie wybór finansowy. Nawet ci, którzy mogliby sobie pozwolić na opłacenie czesnego, wybierają szkoły państwowe, ze względu na ich tradycje. Mają przy tym świadomość, że wydadzą niewiele mniej na dodatkowe lekcje języków obcych czy korepetycje. W powszechnym przekonaniu taka szkoła lepiej jednak przygotowuje do trudów życia powszedniego. Beata Kozidrak i jej mąż Andrzej Pietras posłali więc młodszą córkę do państwowej podstawówki, mimo że starsza, dziś już studentka dziennikarstwa, uczyła się w prywatnej. - To już inne szkoły niż te, do których my chodziliśmy - mówi pan Andrzej. - Dają więcej możliwości, a poza tym wcale nie jesteśmy przekonani, że to lepiej dla dziecka, jeśli uczy się w kilkunastoosobowej klasie. Państwowa szkoła daje większą odporność na życie. Natomiast znany i zamożny przedsiębiorca, Janusz Palikot chociaż mieszka w podlubelskiej wsi, wybrał dla swojego potomstwa prywatną szkołę w Lublinie. - Dodatkowo uczą się języka angielskiego, włoskiego, trenują taek-won-do i tenisa - mówi. - Są bardzo przedsiębiorcze i organizują wiele wydarzeń społecznych we wsi, w której mieszkamy. Jarosław Urban, inny znany biznesmen, również kształci swoje dzieci w szkole niepaństwowej. - Bardzo dobrze się uczą, ale naprawdę niczym innym się nie wyróżniają, są bardzo skromne, nie ubierają się w żadne drogie ubrania - zapewnia. - Nie żałuję jednak na ich wykształcenie, bo to jest najcenniejsza rzecz, jaką można zdobyć i nie można jej stracić, w przeciwieństwie do wszystkich rzeczy materialnych. Uczą się języków obcych, trochę gry na instrumentach muzycznych i uprawiają chyba wszystkie sporty. Amatorsko, ale uważam, że rozwój fizyczny jest równie ważny, jak rozwój intelektualny. Jarosław Urban kandyduje na urząd prezydenta Lublina, jako przedstawiciel anarchizującej Samoobrony. Na razie wzbudza sensację swoim sportowym samochodem i w ogóle stanem posiadania. I można się tylko zastanawiać, czy po ewentualnej wygranej edukacja jego dzieci budziłaby kontrowersje podobne jak wykształcenie wnuczki premiera państwa. 11.10.2002 16:31
Władza sobie dogadza

Władza sobie dogadza

Władza sobie dogadza d Od 300 zł do 3 300 zł otrzymują w ramach tzw. dodatku specjalnego wójtowie, burmistrzowie, prezydenci, starostowie i członkowie zarządu województwa. Takim sposobem rady gmin, miast, powiatów i województwa honorują szefów zarządów za... dyspozycyjność i trudną pracę. Reporterom Dziennika nie udało się ustalić, za co wobec tego dostają oni pobory. Dodatki specjalne pojawiły się w 2000 roku. Wówczas tzw. ustawa kominowa ograniczyła pobory samorządowców. Rady gmin, miast, powiatów i województwa omijają ją, przyznając szefom zarządów tzw. dodatek specjalny, który zwykle jest uzasadniany szczególnymi zasługami dla jednostki samorządowej. Po zmianie ustawy, od 1 sierpnia wnioskujący o przydzielenie dodatku nie ma obowiązku uzasadniać przyczyn przyznania dodatkowych pieniędzy. U marszałka – za dyspozycyjność W Urzędzie Marszałkowskim najniższy dodatek pobiera marszałek Lubelszczyzny Edward Hunek – 2 tys. zł. Łącznie jego pobory wynoszą 10,4 tys. zł brutto. Wyższy dodatek mają wicemarszałkowie Piotr Włoch i Mirosław Złomaniec – obaj po 2,5 tys. zł; w sumie otrzymują, razem z pensją, po 10,1 tys. zł brutto. Członkowie zarządu województwa Janusz Szpak i Edward Wojtas mają pobory po 9,1 tys. zł brutto, w tym dodatek wynosi 2,2 tys. zł. Członkom zarządu województwa przyznano dodatki za wykonywanie zadań o wysokim stopniu złożoności i odpowiedzialności. – Dodatki dostaje również 41 pracowników, którzy mają dodatkowe obowiązki związane ze Strategią i Kontraktem Regionalnym – mówi Eugeniusz Polakowski, dyrektor Wydziału Organizacji i Kontroli UM. – Są to kwoty od 50 do 421 zł. Przyznawane są okresowo. Urząd oszczędza na czym się da, a budżet mamy biedny... Prezydentowi – za organizację Najwyższy dodatek – 3,3 tys. zł – otrzymuje prezydent Lublina Andrzej Pruszkowski. Jego łączne pobory wynoszą 10,5 tys. zł brutto. Dodatki wiceprezydentów wynoszą po 3 tys. zł. Radni przyznali prezydentowi dodatek m.in. za organizację pracy urzędu, reprezentowanie miasta na zewnątrz oraz działalność w Związku Miast Polskich. – Część pracowników urzędu także dostaje dodatki – mówi Mirosław Kalinowski, rzecznik Urzędu Miejskiego. – Są przyznawane okresowo za szczególne zadania i wynoszą do 50 proc. poborów. Prezydent Pruszkowski twierdzi, że w stosunku do innych samorządowców zarabia dość skromnie. – Pracuję na trzech etatach – prezydenta miasta, starosty powiatu grodzkiego i kierownika urzędu. Moje pobory nie zostały powiększone o wskaźnik inflacji. Lubelski magistrat oszczędza m.in. na limitach samochodowych dla urzędników niskiego szczebla i limitach telefonów komórkowych. Diety radnych i wynagrodzenia urzędników nie wzrosły od ub. roku. Bez uzasadnienia – też można Henryk Dżaman, prezydent Chełma, zarabia brutto miesięcznie – 10,2 tys. zł, w tym ma przyznany przez radę dodatek specjalny w kwocie 2,6 tys. zł. Z przepisów obowiązujących od 1 sierpnia wynika, że nie ma konieczności uzasadniania – za co. Rada miejska propozycję przewodniczącego przyjęła więc bez uzasadnienia. Andrzej Sadlak, burmistrz Włodawy, zarabia brutto 5,2 tys. zł. Dodatku specjalnego nie ma. Z kolei Mirosław Świetlicki, wójt gminy Żmudź, jest... zmęczony tego rodzaju pytaniami i nie chce na nie odpowiadać. Ma dużo obowiązków Prezydent Zamościa Marek Grzelaczyk zarabia miesięcznie 8,7 tys. zł. Przyznany mu dodatek wynosi 1,8 tys. zł. – Prezydent Zamościa ma dużo więcej obowiązków niż burmistrz małego miasteczka czy wójt gminy, dlatego przyznanie dodatku specjalnego jest uzasadnione – mówi sekretarz miasta Krzysztof Ziemiński. Ryszard Koprowski, burmistrz Tomaszowa Lubelskiego, zarabia 7,5 tys. zł. Jego dodatek specjalny wynosi tylko 378 zł. W stolicach powiatów na Zamojszczyźnie dodatek specjalny ma jeszcze Stefan Oleszczuk, burmistrz Biłgoraja; wynosi on 1,8 tys. zł (wynagrodzenie 8,6 tys. zł). Burmistrz Oleszczuk ma najwyższe wynagrodzenie spośród osób sprawujących podobne funkcje na Zamojszczyźnie. – Podczas kadencji burmistrza Oleszczuka samorząd pracował bardzo efektywnie. Udało się, między innymi, opracować plan zagospodarowania przestrzennego, mamy też skanalizowane blisko 90 proc. miasta. Wysokie zarobki są odzwierciedleniem wysokiej jakości pracy – wyjaśnia Mirosław Tujak, przewodniczący Rady Miejskiej Biłgoraja. Starostom za... różnie Dodatki specjalne mają też starostowie: zamojski, biłgorajski i tomaszowski. Starosta Tomaszowski Edward Żuk otrzymuje dodatek specjalny w wysokości 1,9 tys. zł (najwyższy w regionie) przy poborach w wysokości 8,7 tys. zł. – Starosta sprawuje szereg innych funkcji, m. in. jest przewodniczącym Powiatowej Rady Zatrudnienia. Pracuje 12 godzin dziennie, a czasem też w soboty i niedziele – wyjaśnia Jan Kowalczyk, sekretarz powiatu. Z kolei starosta powiatu biłgorajskiego Czesław Małyszak zarabia 8,2 tys. zł., a zamojskiego, Henryk Matej – 7,5 tys. zł. Starosta powiatu hrubieszowskiego Zdzisław Kossakowski zarabia 7 tys. zł brutto i nie ma dodatku specjalnego. Burmistrzom – wedle zasobności miejskiej kasy Niewiele mniej, bo 6,8 tys. zł., zarabia burmistrz Szczebrzeszyna Piotr Matej. Otrzymuje także dodatek specjalny w wysokości 1 tys. zł. i ma największe zarobki spośród burmistrzów małych miasteczek w regionie zamojskim. Dla porównania – Marek Pasieczny, burmistrz Krasnobrodu, zarabia 5,2 tys. zł, a w Zwierzyńcu burmistrz Jan Skiba dostaje 5,4 tys. zł. Porównania ze Szczebrzeszynem nie wytrzymuje nawet dwukrotnie większy Hrubieszów, gdzie gospodarz miasta Jarosław Woźniak zarabia jedynie 4,9 tys. zł. – Nawet nie myśleliśmy o żadnej podwyżce, bo miasto jest biedne – mówi Teresa Ziębińska, inspektor ds. kadr w Urzędzie Miejskim. Prezydent Białej Podlaskiej Andrzej Czapski zarabia, łącznie z dodatkiem – który wynosi 2,5 tys. zł – 10,1 tys. zł. Zastępcy prezydenta, Henryk Chmiel i Jan Polkowski mają pobory po 8,7 tys. zł, w tym 1,8 tys. zł dodatku. Na Podlasiu dbają o szefów – Otrzymuję dodatek specjalny, jak każdy pełniący taką funkcję. Od początku mojej kadencji jest to miesięcznie 1.300 zł brutto – mówi Jerzy Kułak, starosta radzyński. 1,6 tys. zł to, według starosty łosickiego Stefana Szańkowskiego, nie jest dużo za dodatkowe obowiązki, które mu przypadły. – Nie mam kierowcy, sekretarza urzędu, rzecznik konsumentów jest na urlopie macierzyńskim. Sam zajmuję się wszystkim – wyjaśnia. Tej samej wysokości dodatek pobiera Bogusław Żądło, starosta bialski. Radni, przyznając mu pieniądze, uzasadniali, że w przypadku szefa zarządu w tak dużym powiecie (trzecim co do wielkości w kraju) zakres zadań i odpowiedzialności jest o wiele większy, niż w innych jednostkach samorządowych. Stanisław Lesiuk, burmistrz Międzyrzeca Podlaskiego, na tak duży dodatek nie ma co liczyć, ale prawie 700 złotych ma zapewnione. Przyznano mu dodatek specjalny za to, że społecznie pełni funkcję przewodniczącego zarządu Międzygminnego Związku Komunalnego, w którego skład wchodzą gminy miejska i wiejska Międzyrzec oraz Drelów i Trzebieszów. Od Adama Czarnackiego, starosty parczewskiego usłyszeliśmy, że zrezygnował z dodatkowych pieniędzy. Uważa, że pensja, jaką otrzymuje – 5,7 tysięcy złotych – jest odpowiednia na możliwości powiatu. Wójtowi – za całokształt Wysokie pobory ma wójt gminy Konopnica Hieronim Gołofit. Zarabia 7,7 tys. zł, w tym ma 1,2 dodatku. – W uchwale rady gminy nie jest napisane, za co mi go przyznali – mówi wójt Gołofit. – Myślę, że za całokształt... Paweł Pikula, starosta lubelski, zarabia 7,8 tys. zł brutto. Dodatek specjalny wynosi 1,1 tys. zł; starosta otrzymał go m.in. za wdrażanie II etapu reformy oświaty i przeciwdziałanie bezrobociu. Tu oszczędzają – W naszej gminie oszczędza się na wszystkim, więc nikt nawet nie myśli o podwyżkach – mówi Jadwiga Chwaleba, sekretarz UG w Krynicach. Wójt Krynic Romuald Polanka nie ma dodatku i zarabia 3,6 tys. zł. brutto. – Nie ma takiej potrzeby – mówi Lechosław Skorek, burmistrz Opola Lubelskiego. – Nie mam dodatku i nawet bym go nie przyjął, bo uważam, że mam dobre pobory. A samorządy powinny oszczędzać – dodaje. Burmistrz zarabia ok. 7 tys. zł brutto. 11.10.2002 16:28
Ameryka odkrywa Wójtowicza

Ameryka odkrywa Wójtowicza

d Bardzo dobrze, że komórki są odporne na wodę. Tomkowa parę dni obsychała po utopieniu w Piasecznie, ale nie zgubiła połączeń. Już na sucho zameldowała właścicielowi, że jest poszukiwany przez Amerykę. – Zadzwonili do mnie z Polskiego Związku Piłki Siatkowej, że ktoś się o mnie dopytuje z Massechusetts – opowiada Tomasz Wójtowicz, były reprezentant „złotej” reprezentacji Polski. – Parę razy byłem w Stanach, ale nie kojarzyłem nikogo z tamtych stron. Okazało się, że to nikt znajomy. Telefon był z Holyoky, z Pałacu Sław Piłki Siatkowej (Volleyball Hall of Fame). W trybie pilnym poinformowano Tomasza Wójtowicza, że w tym roku, konkretnie 18 października, będzie on wprowadzony do Volleyball Hall of Fame. Tak zdecydował Związek Siatkówki USA i panteon sławy w stanie Massachusetts. – Jestem naprawdę zaskoczony, ale i, oczywiście, bardzo dumny z tego wyróżnienia, które przypisuję nie tylko sobie, bo siatkówka jest grą zespołową i moje osiągnięcia nie byłyby możliwe bez współpracy z kolegami – mówi Tomasz. Świat upomniał się o klasę Wójtowicza już w ubiegłym roku – Tomek znalazł się w ósemce kandydatów do tytułu sportowca XX wieku w plebiscycie zorganizowanym przez Światową Federację Piłki Siatkowej. Teraz do panteonu sławy będzie wprowadzany przez Amerykę wraz z Chinką Lang Ping, złotą zawodniczką olimpiady z 1984 r i rosyjskim trenerem siatkarzy Wiaczesławem Płatonowem, tryumfatorem olimpiady 1980 r. Ringsajz Trzeba załatwić to i owo. Wiza wymaga zdjęcia, które nie może być robione w nakryciu głowy, chyba, że nakrycie jest noszone ze względów religijnych. Nie jest. Wiza już czeka, ale ambasada amerykańska przeprasza: potrzebne jest jeszcze zaświadczenie, że Tomasz Wójtowicz jest mistrzem olimpijskim i mistrzem świata. Akurat Polski Związek Piłki Siatkowej miał na głowie Argentynę i w biurze sekretarka mogła tylko rozłożyć ręce… Rozpętała się burza informacyjna. Zza oceanu pilono o adres mailowy, faks, kontakt z medendżerem. Po tamtej stronie wody wyobrażają sobie, że każdy złoty olimpijczyk ma biuro z sekretarkami i prawnika na wyłączność. Co pan robi? Jakie są pańskie honoraria? – pytano w ankiecie, domniemując, że mistrzowie sportu zaszczycają salony za słone pieniądze. Że sława światowej siatki prowadzi restaurację i osobiście dźwiga siatki ale... z cebulą – nie bardzo się mieści w american dreems. Proszę przysłać życiorys, dokumentację fotograficzną, filmową. Koniecznie zdjęcia z dzieciństwa. To życzenie nawet było potrzebne – wreszcie jako tako uporządkowało się domowe archiwum. Ale zaskoczenie przy następnym faksie: podać rozmiar... palca. Prawdopodobnie wprowadzani do Hall of Fame otrzymują pamiątkowy pierścień, który jest robiony na miarę. Sęk w tym, że Pan Bóg na Tomasza miarę zgubił. Rękę ma, że piłki pękają... Krąży taka anegdota o Tomkowej ręce: coś łomotnęło w ścianę z drugiej strony pokoju, aż zleciała cała półka z książkami. Kto to? Ja. Czym? Ręką. Ręką??? Miarka na pierścionek została zrobiona. Życzliwy jubiler z Leclerca wynalazł nawet przelicznik na amerykańskie centymetry. Dociekliwość organizatorów sportowej beatyfikacji Wójtowicza sięga dalej. Bardzo dokładnie zajmują się jego głową. Albo będą mu fundować czapkę, albo odlew. Proszą o wzrost, rozmiar klatki; znając zamiłowanie Amerykanów do fet, może chodzić o przebranie w pelerynę. Fortuna Nomen omen Fortuna jest nazwą lubelskiej restauracji Tomasza Wójtowicza. Dorobił się na sporcie? – O czym tu mówić? Nie ma porównania między sytuacją materialną nas, sportowców z lat 70., z dzisiejszymi zawodnikami. Chociaż i my mieliśmy dużo lepiej jak przeciętni Polacy. Ale było przecież tak, że jak lekarz potrzebował maści dla zawodnika, to szedł do zachodniego kolegi z butelką wódki, bo na leki pieniędzy nie było. Za mistrzostwa świata w 1976 roku dostaliśmy... po 100 dolarów. Za złoty medal olimpijski w 1978 roku – po 100 dolarów, 100 tysięcy złotych. I po talonie na zastawę. Pieniędzy wystarczyło, żeby te zastawy kupić. Banany i szynka nie były naszą codzienną dietą. Na to, żeby zapewnić sobie jaką taką egzystencję, zapracowałem we Włoszech. Kiedyś był taki przepis, że dopiero po trzydziestce można się było starać o kontrakt zagraniczny. Wyjechałem w 82. roku i grałem we włoskiej Parmie. Nie za darmo, oni wiedzieli, za co płacą. Wygrałem dla nich pierwszy w historii Włoch klubowy puchar Europy. Jak się włoskie podręczniki siatkarskie przegląda, to tam jestem. Paru zawodników czegoś nauczyłem. Za to były jakieś pieniądze. Gdybając na temat dzisiejszej polskiej reprezentacji w siatkówce, czy w ogóle sportowców, można zazdrościć apanaży, ale sukcesów nie. – Myśmy byli inną grupą ludzi, chyba z innej gliny; bardzo zahartowani fizycznie i psychicznie. To był dobrany zespół, ciężko harujący, dobrze trenowany. Jasne, że gdybyśmy grali dzisiaj, to bez wyjazdów za granicę mógłbym się pytać, ile Lublin kosztuje. Największym majątkiem Tomka i jego złotych kolegów jest satysfakcja mistrza. Teraz odkrywa się, że świat o nim pamięta. Z korespondencji z Ameryką wynika, że wyróżniają Tomasza za ścięcia z drugiej linii (dość celnie nazywają je kołkami) i za podwójne krótkie piłki pod siatką. A w ogóle nazywają go Jordanem polskiej siatkówki (Air Jordan Michael –koszykarz wszechczasów). Dyplomacja Gratulacje z okazji przyjęcia Tomasza Wójtowicza do Volleyball Hall of Fame wystosował ambasador Polski w Stanach Zjednoczonych Przemysław Grudziński. W jego imieniu na uroczystościach wystąpi konsul honorowy Marek Leśniewski Lass. Volleyball Hall of Fame zaprasza Wójtowicza na pobyt w Stanach, pokrywając koszta pobytu z wynajęciem limuzyny z kierowcą włącznie. Polonia amerykańska poprosiła Wójtowicza o zarezerwowanie czasu na spotkania, wydłużając pobyt zawodnika o dwa dni. Ceremonia wprowadzenia Tomasza Wójtowicza do panteonu gwiazd sportu przewiduje też uroczystą kolację o godz. 7 p.m. Polski Związek Piłki Siatkowej zaproponował Wójtowiczowi... towarzystwo przedstawiciela związku. Tomek leci w poniedziałek bez działacza. 11.10.2002 16:21
Po sukces do Lublina

Po sukces do Lublina

– Ten minus wyszedł nam na plus – mówią Olga i Jan Grabscy właściciele galerii sztuki w Lublinie. – Tak często słyszeliśmy: „Ruscy, wynoście się tam, skąd przyszliście! Tu dla was nie ma miejsca!” Przeszliśmy wszystko, co najgorsze – bojkot, nieżyczliwość, niedobre słowa. Ale to złe traktowanie hartowało nas. Nauczyło, że musimy być dwa razy lepsi, dwa razy więcej się starać, żeby nas oceniano przynajmniej tak, jak innych. Olga i Jan Grabscy nie chcą dodawać: „jak innych Polaków”. Prawdziwy Polak – Czy Jan na każdym kroku musi udowadniać, że jest prawdziwym Polakiem, a jego rodzinę wywieziono na Sybir? – pyta Olga i widać, że ciągle ją to dotyka. – Na cmentarzu na Lipowej są groby moich przodków. Teraz, jak mamy obywatelstwo polskie, po latach tu spędzonych, to mniej boli – on obejmuje ją ramieniem, jakby chciał ją uchronić przed złem tego świata. Na zapleczu lubelskiej Galerii Grabski przy ul. Grodzkiej leży podkowa. – To na szczęście. Od jednej z tych życzliwych osób, dzięki którym nie załamaliśmy się – mówią. – Nawet jak było 80 procent bólu, to dzięki tym 20 procentom ludzi, którzy dzielili z nami posiłek, wiedzieliśmy, że jest nadzieja – mówią zgodnie. Zmienić mentalność W jednej z sal czynna jest wystawa prac Andrzeja Mleczki. Obok, w pięknych wnętrzach, wiszą obrazy znanych artystów. Po doborze nazwisk widać, że to licząca się galeria. – Zadzwoniłam do Andrzeja Mleczki, czy przyjedzie na wernisaż. Wiedziałam, że nie lubi jeździć. A on: „Pani ma inny akcent...”. – Tak, bo ja jestem repatriantką – śmieje się Olga wspominając tę rozmowę. – A on: „No to ja będę w Lublinie”. – Problem repatriacji jest tragiczny – mówią zgodnie. – Ludzie tam urodzeni i wykształceni przyjeżdżają tu, ale w głowie mają tamten ustrój. A tu wszystko jest inaczej. Oni mają nadzieję, że to będzie ich ojczyzna, że wszystko im da. I po pół roku przechodzą załamanie nerwowe. A wracać do czego nie mają – sprzedali swój dobytek, swoje domy, przyjęli polskie obywatelstwo. Są bez pracy, bez znajomych, bez nadziei. Napływają wspomnienia. Olga i Jan przytulają się na moment do siebie, jakby ciągle potrzebowali wzajemnego wsparcia. – Przyjechaliśmy pierwszy raz w 88. roku. Na wycieczkę. W następnym roku znów. I już widzieliśmy zmiany – przede wszystkim w sklepach. – Co było najpierw? Targowisko – śmieją się. – Zaczynaliśmy jak wszyscy, co stamtąd przyjechali. – Ja nie znałam pieniędzy i jak ktoś płacił, to podawałam mu swoją portmonetkę. Każdy wydawał sobie resztę. Pani wie, że wieczorem, jak policzyliśmy, to zgadzało się co do grosiczka, nikt nas nie oszukał – do dziś dziwi się Olga. – Nie, nie chcieliśmy zostać od razu. Postanowiliśmy przyjeżdżać, żeby sprawdzić, czy uda nam się zmienić naszą mentalność. Powiedzieliśmy sobie: jeśli tak się stanie – zostaniemy. Jeśli nie, to nie chcemy być w sytuacji tych Polaków, którzy spalili za sobą mosty, nie ułożyli sobie życia tu, a tam nie mają po co wracać. Początek mają za sobą. Dziś mówią o nim jako o szkole życia, lecz ich słowa zaprawione są goryczą. – Nie znaliśmy polskiego. Na targu poprosiłam, żeby ktoś napisał kartkę, że szukamy mieszkania. Wynajęliśmy przy Kunickiego, tam się wtedy dużo ludzi budowało. Robiliśmy wszystko – budowa, sprzątanie, sprzedawanie na targu. Było zimno, brakowało pieniędzy. Ale też byli ludzie życzliwi, którzy zaufali nam, opiekowali się nami. Jan kończył Akademię Sztuk Pięknych w Charkowie. Malował, tworzył grafiki. W pewnym momencie pomyśleli: trzeba spróbować odnaleźć się we własnym biznesie. Nie możemy wiecznie stać na targu. Kazimierz Wiedzieli, że niedaleko jest piękne, zabytkowe miasteczko, rynek dzieł sztuki. – Przeszliśmy swoje. A najgorsze w Kazimierzu – mówią to z pewnym smutkiem, bo ostatecznie Kazimierz stał się ich domem. Ale zaraz dodają: – Jesteśmy przez to pewniejsi siebie, doszliśmy do wszystkiego sami. Jan stawał w cieniu wielkiego kasztana i najpierw sprzedawał starocie. – Miałem na to pozwolenie od burmistrza – szybko wyjaśnia. Później zaczął malować. – Pierwsza praca, jaką sprzedałem jeszcze na targu, to były kwiaty, miniaturka. – Żeby nie zakłócać spokoju wielkich malarzy, przyjeżdżał w zwykły dzień – we wtorek i piątek – mówi Olga. Do dziś czuje się tamten ich lęk przed tym, czy ich nie przepędzą, nie zrobią awantury, nie zabronią rozstawiać sztalug i obrazów. – Malowałem na zwyczajnym papierze. Mozolnie skalpelem wycinałem passe–partout, oprawiałem w jakąś tam ramkę kupioną w pierwszym sklepie. Kiedyś podszedłem do jednego z tutejszych artystów i pytam, skąd ma takie piękne ramy? A on: „Sprowadzam z Paryża”. A passe–partout? – „Też sprowadzam z Paryża”. Hm, myślę sobie, nigdy nie będzie mnie na to stać. Dopiero później ktoś ze znajomych powiedział mi, że są takie specjalne sklepy w Lublinie, gdzie to wszystko można kupić – z pewną niechęcią przyznaje się Jan do tych doświadczeń. – Jak Jan zaczął sprzedawać pierwsze obrazy, to już głośno się mówiło, że... ruska mafia opanowuje handel dziełami sztuki w Kazimierzu. A oni sięgali dalej – spod kasztana chcieli przenieść się na kazimierski rynek. I chcieli, żeby ich stamtąd nikt nie przegonił. – Ktoś nam powiedział, że tam mogą stać tylko członkowie ZPAP. Ktoś inny dodał, że trzeba się o to starać może dwa lata i mieć własne wystawy. – Kiedyś byliśmy w Warszawie i wstąpiliśmy do ministerstwa kultury, żeby spytać, jakie są warunki – śmieją się teraz opowiadając tę historię. – Zagubieni, na korytarzu zaczepiamy jakąś panią, gdzie można uzyskać informację. A ona zaprasza nas do gabinetu. Mówimy o co chodzi, a ona na to: „Przywieźcie swoje prace do pokazania”. I na odchodnym daje nam wizytówkę. Czytamy po wyjściu, a to... dyrektor departamentu! Aż nas zamurowało... W ciągu trzech miesięcy zostali przyjęci do ZPAP i do dziś się dziwią, że nie trzeba było skomplikowanych formalności. Tak samo było z obywatelstwem – konsul w Charkowie załatwił sprawę w czasie jednej czy dwóch godzin, kiedy pili herbatkę. – Mieliśmy szczęście do ludzi na poziomie, życzliwych i pełnych zrozumienia. Galeria Do Kazimierza przyjechał niemiecki minister Kinkiel z Dariuszem Rossatim. Mieli odbyć spacer po Rynku. – Wcześniej jakaś pani wybrała grafiki Jana. Mówiła, że jej się bardzo podobają. Zapłaciła i powiedziała, żeby wręczyć ministrowi, jak podejdą. Boże, jaki stres, cały czas myślałam: „Co ja im powiem, nie umiem dobrze po polsku...”. Tak zgłupiałam, że jak podszedł, to ja wręczyłam mu te prace i... zaprosiłam nad Morze Czarne – śmieje się dziś Olga. Ale to nie koniec tej historii. – W zeszłym roku pan Rossati przyjeżdża z żoną i córką. Jan stoi przy sztalugach. Myślę sobie: „Pozna czy nie?”. Podszedł i mówi: „Widzę, że mąż zmienił technikę, tworzył grafiki a teraz maluje akwarele...”. Ale mnie zaskoczył! W Kazimierzu poszła wieść, że Ruscy sprzedają obrazy poniżej ceny, że zabierają kupców. Jan podniósł cenę swoich o 100 procent, żeby nikt go nie posądził o nieuczciwą grę. Później to już się odważył stać na Rynku nawet w niedzielę. Na swoim W Lublinie na Starym Mieście był lokal do wynajęcia. A oni już byli pewni, że dadzą sobie radę. – To był strach. Boże, jak zadzwonić z naszym akcentem?! Tyle razy nam mówili, że jesteśmy ruska mafia. Jak ludzie nas usłyszą, to się przestraszą – wspomina Olga tamten czas. – Prosimy znajomych: „Zadzwońcie, was posłuchają”. Później już Jan kontaktował się z tymi ludźmi. Po uzyskaniu ich zgody uwierzyliśmy, że szczęście się do nas uśmiechnęło. Nie przestraszyli się nas, wynajęli nam lokal. Jeśli myśleli, że będzie łatwo, to się mylili. Zaczął się bojkot Ruskich. Nikt nie chciał wstawiać obrazów do ich galerii. Ale i tu znaleźli się ludzie dużego formatu. – Pierwsi przynieśli prace Łazorek, Gnatowski, Kołodziejek – informują i dodają, że zarówno wtedy jak i dziś nie przyjmowali kiczu. Bo galerie powinny kształtować dobry gust. – Muszę powiedzieć, że cały czas otaczał nas krąg osób życzliwych. Nie było Wigilii, którą spędziliśmy sami. Z tych pieniędzy, co dostaliśmy jako repatrianci, część wysłaliśmy do domu dziecka w Puławach i do dwóch domów dziecka w Sewastopolu. Jana mama, katoliczka i moja, prawosławna tak nas wychowały, że trzeba się dzielić z biedniejszymi. To nasze podziękowanie dla ludzi, którzy nam pomogli – mówi Olga. Obydwoje są pełni ciepła i optymizmu. Ona wesoła, otwarta, on skupiony, rozważny. – Jeszcze czeka mnie szkoła – mówi Olga. – Nie miałam na to czasu. Już mówię po polsku, ale nie umiem pisać. On wystawia kilka swoich świetnych prac. Stonowane, rozległe horyzonty pejzaży. – Dlaczego taki format? – Bo mam wysoki wzrost i stawiamy przed sobą szerokie horyzonty – żartuje Jan. 11.10.2002 16:18
Czym nas kuszą politycy

Czym nas kuszą politycy

03.10.2002 14:41
Między prawdą a kieliszkiem

Między prawdą a kieliszkiem

Henryk W. z Niedrzwicy przysłał do naszej redakcji swój życiorys. Nie taki od urodzenia, ale ten wyimek, który zaważyć może na dalszym losie człowieka. Życiorys zadziwiająco szczery. Miał szansę „Ożeniłem się z miłością mojego życia, urodziły nam się cztery córki. (...) Żona nie chciała mieszkać na wsi, postanowiła sprzedać nasz dom. Mój opór przepłaciłem pierwszym wyrokiem sądu rejonowego w Kraśniku w 1996 roku, którego wykonanie zawieszono. Miałem jakoby znęcać się nad żoną. Jakie to było znęcanie najlepiej świadczy sentencja wyroku: rozcięta warga i zwolnienie lekarskie poniżej 7 dni...” Piętrowy, murowany klocek stoi niedaleko drogi, schowany za drzewami. Drzwi otwiera młoda kobieta. • Czy tu mieszka pan Henryk W.? – Nie, nie mieszka. A o co chodzi? • List przysłał do redakcji. Gdzie można go znaleźć? Wzruszenie ramionami: – Poproszę mamę. Wchodzimy do środka, prowadzeni przez byłą żonę Henryka W. – Przeszkadzaliśmy mu, ja i dzieci – stwierdza kobieta stanowczo. – Chciał nas stąd przepędzić. Tej nocy, kiedy rozlał ropę i powiedział, że nas podpali, ja z dziećmi postanowiłam się stąd wyprowadzić. Wróciłam dwa lata temu, po uzyskaniu rozwodu i po eksmisji byłego męża. • Gdzie on teraz mieszka? – Nie wiem. Czasem przychodzi do tej letniej kuchni, która tam stoi – wskazuje ręką niewielki budynek odgrodzony płotem. • Pisze, że ten dom jest współwłasnością, że działkę podarowała jego matka. – Faktycznie, ale w małżeństwie jak jest dobrze, to nikt nie myśli o problemach, jakie mogą być i wszystko jest wspólne. Teraz nie ma pieniędzy na podział majątku. • Skarży się, że komornik wyrzucił wszystkie jego rzeczy i został bez niczego... – Był poinformowany o wszystkim. Została wyznaczona data. Sam sobie winien, że nie przyszedł. • Dlaczego został eksmitowany? – Dlatego, że to on stwarzał problemy. Ja i dzieci mamy prawo do normalnego życia. Najpierw prosiłam żeby zgodził się na leczenie, ale, oczywiście, nie chciał. Zawsze lubił wypić, wtedy uważało się, że wszystko jest dla ludzi. Zaczęło się 10 lat po ślubie – każda okazja była dobra. Ja nie chciałam chodzić na libacje. Pod moją nieobecność zrobił melinę z domu. Zaczęło się bicie, straszenie, niszczenie sprzętów. Wyłączał nam światło, wodę, ogrzewanie, szykanował. Zaczęłam wzywać policję. Miał w sądzie sprawę jedną, drugą, siedział. Musiałam bronić siebie i dzieci. • Córki utrzymują kontakt z ojcem? – Są dorosłe. Odróżniają dobre od złego. Mówią, że ojca mają tylko na papierze. • Czy nie ma szansy na to, żebyście się dogadali? Na przykład, gdyby przestał pić? – Absolutnie nie. Mówi, że jest skrzywdzony, chory? Tak – za własne pieniądze i na własne życzenie. To skrzywienie psychiczne. Jak człowiek tyle lat pije, to musi zostać jakiś ślad... Jest dużo mężczyzn pijących, ale jakoś chronią rodzinę. On miał na celu jedno: zniszczyć nas. Nie ma mowy o powrocie. Dawałam mu szansę, liczyłam że się opamięta. Teraz, jak tylko będzie nas nachodzić, wezwę znów policję. Jak nie miejscową, to z Lublina. Ja już nauczyłam się bronić, nie dam się bić i upokarzać. Od wyroku do wyroku Drżą mu ręce, gdy wyjmuje plik dokumentów. Kładzie je na blacie stolika, a ja liczę: jeden wyrok, drugi, trzeci, kolegium, kolegium, rozwód, wyrok... Za znęcanie się fizyczne i psychiczne nad żoną, za grożenie zabójstwem, nakaz eksmisji, kolegium za to, że „złośliwie dokuczał i niepokoił wypuszczając z bojlera ciepłą wodę”. Obok kładzie kartki, które zawierają nagłówek „Postanowienie o odmowie wszczęcia dochodzenia”, albo informację, że z powodu niewykrycia sprawcy nie skierowano do sądu wniosku o ukaranie winnego zniszczenia odzieży wartej 240 zł. – Jak mnie dokuczała, niszczyła mi ubranie, zamykała łazienkę, to policja i prokuratura uważały, że nie ma znamion czynu zabronionego – pokazuje kopię uzasadnienia. – Oskarżyła mnie, że jej kurczaki zabijałem. A co mnie do jej kurczaków? Ja ich po prostu nie grzebałem – gdzie padły tam sobie leżały... Henryk W. nieskładnie, wylicza swoje krzywdy, straty z pozoru niewielkie, które urosły do rangi symbolu niesprawiedliwości. – Ja miałem wersalkę i telewizor, komornik wszystko zabrał. Nie wiem – gdzie. Ale antena do telewizora była moja! Dlaczego ona sobie antenę zabrała? Zostałem jak dziad, bez niczego. Cały czas muszę płacić jakieś koszty, obciążenia, sam nie wiem – za co. Płaciłem alimenty na córkę przez parę lat bezprawnie, bo ona wcale do szkoły nie chodziła. Mnie z renty zostaje 260 złotych miesięcznie. Nerwowo przekłada papiery, które bezdusznie świadczą przeciwko niemu. Powtarza: jak można wierzyć tylko jednej osobie? Jak zgłosiłem swoich świadków, to sąd wcale nie chciał ich przesłuchać. Skąd ona bierze te obdukcje? W niewielkiej letniej kuchni, do której eksmitowany został Henryk W., panuje nieopisany bałagan. Brak ogrzewania, prądu, wody. – Czego oczekuję? Chciałbym wrócić do swojego domu, z którego mnie wyrzucono – mówi. – Zająłbym dół, mogę zrobić osobne wejście. Idzie zima, gdzie ja się podzieję? Co o tym się mówi? Każdy, kto by powiedział, że mężczyźni w Niedrzwicy nie piją, byłby śmieszny. Piją. Mniej albo więcej. Bo się spracowali ciężko albo bo nie mają pracy. Bo trzeba się rozerwać towarzysko albo ma się kaca. Lub chandrę... Henryk W. tego dnia pomagał sąsiadom ciąć drewno. Piła głośno wyje na posesji, kilku mężczyzn zmaga się z olbrzymimi sosnami, później odrzucają na bok przycięte deski. Jaki jest Henryk W.? – Użyczny sąsiad – stwierdza młody Marek Wojtyła. – Zawsze przyszedł, spytał, czy co trzeba pomóc. Jak obiecał, to było pewne. Czy pije? – młody człowiek śmieje się. – Pani, a kto dziś nie pije? Ale przecież nie tak, żeby leżał w rowie... – Zawsze był pracowity, pomocny i chętny – mówią rodzice pana Marka. – Nigdy nie był agresywny. Jak pierwszą córkę za mąż wydawał, to nie pił na weselu. Później to myśmy tam nie chodzili. Nikt nikomu za drzwi nie zagląda, kto wiedział, że tam się zaczął kryzys? No, ale żeby pod własny dach nie mógł wejść? To coś nie tak. – Niech mu pani pomoże – prosi ojciec Marka, Eugeniusz. – Idzie zima. Żeby chłop, jak pies, gdzieś się tułał? Nieraz tu przychodzi i mówi: – Masz jaką robotę, to za obiad ci zrobię... – Kiedyś obsiał swoje pole i zamówił kombajn. Mówił, że maszyna przyjechała, kiedy go w domu nie było. Ona kazała, żeby sobie pojechali z powrotem. I wszystko zmarniało – dodaje sąsiadka. – Tak się cieszył z wnuka! Teraz mu nie pozwalają z dzieckiem się widzieć. My nie mamy nic do nich, ale o nim nie możemy złego powiedzieć. Warto mu pomóc. Jak to tak kogoś z własnego domu wyrzucić? W gminie Pytani o Henryka W. urzędnicy nie chcą opiniować jawnie. – Sprawa nie jest taka oczywista – mówią dając do zrozumienia, że obydwie strony są nie bez winy. Wiesława Gost, sekretarz gminy, a jednocześnie przewodnicząca Komisji Profilaktyki i Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, jest bardziej otwarta: – Według mnie to dobry człowiek, ale w szponach nałogu. Zawsze był pracowity i uczynny, ale alkohol spowodował nieporozumienia rodzinne. Prosiłam, żeby podjął leczenie – nie chciał. Nie mogę powiedzieć, że żona nie wykazywała dobrej woli. Nie rozumiem jednak, dlaczego odwróciły się od niego córki, dlaczego nigdy ojcu nie dawały nadziei? Myślę też, że on cierpi na zaawansowaną nerwicę. Szkoda, nie jest zawistny, ma dość pozytywny stosunek do życia i ludzi. Chciałabym, żeby się leczył i żeby ktoś mu pomógł. Mówią lubelscy prawnicy Prawnik I: – Bywa, że jeśli osoba nadużywająca alkoholu otrzyma wyrok za znęcanie się nad rodziną, to później jest pewien automatyzm. Sądy są z reguły sfeminizowane; to może mieć wpływ na wyrok. Brany jest pod uwagę interes kobiety i rodziny, a podczas kolejnych rozpraw ten paragraf kodeksu karnego, który mówi o groźbie zabójstwa. Wyrok jest niejako formą zapobieżenia takiej ewentualności. Mogę podejrzewać, że kolejne wyroki, które w sprawie zapadają, zawsze będą na korzyść kobiety nawet, jeśli jej racje są wątpliwe. Prawnik II: – Nie znam takiego automatyzmu. Być może młodzi sędziowie, którzy zapoznają się tylko z dokumentami, wyrabiają sobie taką opinię o oskarżonym, ale też wiedzą o tym, że są wyższe instancje i że podlegają kontroli, a oskarżony może się odwołać. Nie, nie można powiedzieć, że ktoś, kto ma jeden wyrok, później jest niesprawiedliwie osądzany. Ja nie znam takich przypadków. Szansa Henryk W. zwrócił się o pomoc do lubelskiego biura SLD. Być może tam radca prawny pomoże mu zredagować pismo odwoławcze od wyroku o eksmisji lub doradzi, jak przeprowadzić sprawę o podział majątku. Został też poinformowany gdzie i jak skontaktować się z komornikiem w sprawie zwrotu tych rzeczy, które zostały zabrane podczas eksmisji. Czy jest szansa, że wróci do domu, że przestanie pić, że pobawi się z wnukiem? Są sprawy beznadziejne choć i cuda też się zdarzają. Czy w tym przypadku na cud można liczyć? Maria Dobosiewicz Henryk W.: – Zostałem jak dziad, bez niczego... 03.10.2002 14:33
Scena Lublin

Scena Lublin

Do największego i najciekawszego festiwalu teatralnego w Polsce i Europie zostało pięć dni. O jego narodzinach, bohaterach kolejnych edycji, głośnych spektaklach i wzruszeniach publiczności rozmawiamy z Januszem Opryńskim, który Konfrontacje w Lublinie wymyślił i nad którymi czuwa już siódmy rok. 03.10.2002 14:15
Apetyt na seks dojrzewa jesienią

Apetyt na seks dojrzewa jesienią

Idzie jesień. Szarość dnia budzi w ludziach przygnębienie. Nawet najmocniejsze więzi uczuciowe, w tym seksualne, narażone są na szwank. Jeśli dodać do tego, że ponad połowa polskich rodzin ma problemy z udanym życiem seksualnym, to właśnie teraz szczególnie warto walczyć o przełamanie małżeńskiego kryzysu. Bo nieudany seks rozbija związek. Miłosne więzi zastępowane najpierw agresją, potem obojętnością, mogą doprowadzić do krachu, który często kończy się rozwodem 27.09.2002 15:03
Tolerancja po polsku

Tolerancja po polsku

W czasie odbywającego się w KUL w dn. 24-26 września międzynarodowego kongresu \"Chrześcijaństwo w dialogu kultur na ziemiach Rzeczpospolitej” prof. Janusz Tazbir mówił o polskiej tolerancji religijnej. Poniższe myśli Profesora sformułowane zostały w czasie naszej rozmowy 27.09.2002 14:07
Cieć Edi daje korepetycje

Cieć Edi daje korepetycje

Rozmowa z aktorem niezawodowym Henrykiem Gołębiewskim, odtwórcą tytułowej roli w entuzjastycznie przyjętym przez publiczność w Gdyni filmie \"Edi” Piotra Trzaskalskiego 27.09.2002 14:00
Wesela nie będzie

Wesela nie będzie

W Sochach na Zamojszczyźnie na jednego wdowca przypada 38 wdów. Najstarsza ma 92 lata, wdowiec - tylko 65 lat. Z tej roztoczańskiej wsi \"wymiotło” niemal wszystkie panny. Za to \"obrodziło” kawalerami, których doliczyliśmy się 37 27.09.2002 13:56

ALARM 24

Masz dla nas temat?

Daj nam znać pod numerem:

+48 691 770 010

Kliknij i poinformuj nas!

Reklama

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO?

Reklama
Reklama

WIDEO

Reklama