Nie mogę pojąć, co się stało. Zamurowało mnie po prostu – opowiada pan Leszek z Biłgoraja, który chciał zabrać ukraińskie kobiety i dziecko do domu swojej znajomej, ale na drodze stanął mu burmistrz Tomaszowa Lubelskiego.
– To jakaś kuriozalna sytuacja. Są ludzie, którym trzeba pomóc, są inni gotowi to zrobić i się im na to nie pozwala – mówi rozgoryczony mężczyzna.
Opowiada, że już w kilka dni po wybuchu wojny na Ukrainie razem ze znajomymi zorganizował w Biłgoraju zbiórkę darów. Leki, jedzenie, koce, śpiwory, ubrania, środki higieny, trochę damskiej bielizny spakowali do busa i zawieźli do punktu zbiórki w Tomaszowie Lubelskim. Przy okazji wstąpił do ośrodka recepcyjnego przy tamtejszym OSiR.
– Mam wielu znajomych, którzy są gotowi przyjąć uchodźców, więc tam to zgłosiłem. Zostawiłem wszystkie swoje dane, łącznie z numerem pesel – opowiada.
Później, jak twierdzi, odebrał jeszcze kilka telefonów z tomaszowskiego ośrodka z dodatkowymi pytaniami. Potraktował to jako weryfikację. I miał czekać na sygnał. Czekał. W ostatnią środę okazało się, że jest rodzina, której należy zapewnić dom.
– Wsiadam w samochód, jadę, wypełniam papiery, wychodzi do mnie jakaś młodsza kobieta, babcia i mały chłopczyk. Już widzę, że się cieszą – relacjonuje pan Leszek. Ale zaraz za rodziną wyszedł także burmistrz miasta i wtedy „zaczęły się schody”.
Biłgorajanin opowiada, że samorządowiec zaczął zadawać mu wiele różnych pytań, m.in. czy zna burmistrza Biłgoraja. A później Wojciech Żukowski miał stwierdzić, że rodzina nigdzie z panem Leszkiem nie pojedzie.
– Dopytywałem o powody, ale ich nie poznałem. Podeszło za to do mnie dwóch panów w cywilu, przedstawili się jako policjanci, powiedzieli, że mam opuścić to miejsce. Więc opuściłem. Postałem jeszcze chwilę, bo byłem zdezorientowany i wróciłem do Biłgoraja – podsumowuje mężczyzna.
Postanowiliśmy sprawę wyjaśnić.
– To nieprawda, że ten pan został zweryfikowany. Kiedy przyjechał, nabrałem wątpliwości co do jego intencji. Zwłaszcza, że chodziło o powierzenie mu dwóch kobiet i małego dziecka. My nie możemy tak po prostu oddawać tych ludzi. Pytałem go, czy zarejestrował się w biłgorajskim starostwie, czy ktoś stamtąd sprawdził mieszkanie, które oferuje. Odparł, że nie. Mówił, że zna burmistrz Biłgoraja. Zatelefonowałem więc do Janusza Rosłana, ale nie udzielił temu panu rekomendacji – taką wersję wydarzeń przedstawia burmistrz Wojciech Żukowski.
– Rzeczywiście w godzinach nocnych odebrałem taki telefon. Ale w odpowiedzi zadałem pytanie, gdzie ten pan zawiezie rodzinę. Ja w zasobach miejskich wolnych miejsc na nocleg nie miałem. Nie mogłem więc poręczyć za to, gdzie te panie trafią – wspomina burmistrz Biłgoraja.
Wojciech Żukowski w rozmowie z nami podkreśla, że w Tomaszowie Lubelskim starają się trzymać zasady, że każda prywatna osoba, która z punktu recepcyjnego zabiera uchodźców do siebie do domu jest sprawdzana, oferowany przez nią lokal także. – Wyjątkiem są sytuacje, że po Ukraińców przyjeżdżają ich znajomi. Jeśli uchodźcy mówią, że jadą do osób, którym ufają, wtedy od tej zasady odstępujemy. I tylko w takich przypadkach – zapewnia burmistrz.
Dlaczego zatem ktoś z Tomaszowa, jak twierdzi pan Leszek, telefonował do niego i przekazał informację, że może przyjechać po ukraińską rodzinę? – Nie znam szczegółów tych rozmów, nie będę ich komentował. Nic więcej do dodania nie mam – ucina Żukowski.
A pan Leszek zapewnia, że to go nie zniechęciło do niesienia pomocy Ukraińcom, a nawet zmobilizowało do dalszych działań. – Bo ci ludzie nie są winni sytuacji w jakiej się znaleźli, a ja nie jestem winny temu, co mnie spotkało – mówi.