Opuszczamy więc na chwilę miejsce, które ktoś trafnie nazwał planetą MKOl. Odciętą od świata enklawę, do której można dostać się tylko z biletem i specjalnym identyfikatorem. Miasteczko punktów kontrolnych, pustych ulic, domów, wybudowanych dla dziennikarzy, wolontariuszy, sportowców, oficjeli. Nawet w parku olimpijskim tłumów, przynajmniej na razie, nie ma.
Wsiadamy do „Łastoczki”, czyli „Jaskółki”. To pociąg, który kursuje po wybudowanej specjalnie na igrzyska na trasie, łączącej centrum Soczi z olimpijskim parkiem i Krasną Polaną. Na stacji niestandardowe procedury, ale na igrzyskach szybko się można z nimi oswoić.
Skanery, bramki, są nawet czujniki mierzące temperaturę i wykrywające materiały radioaktywne. Kilkanaście stanowisk, kilkadziesiąt osób ochrony. Długa kolejka, ale kontrole idą sprawnie. Bramka nie pisnęła, ale ochroniarz i tak każe zatrzymać się, rozłożyć ręce i dokładnie sprawdza, czy w rękawach, nogawkach, za kołnierzem i pod paskiem, nie wnosisz czegoś podejrzanego.
- Wsio w pariadkie.
Wychodzimy na lśniący nowością peron.
Podjeżdża „Jaskółka”. Czerwono-czarna, ładna. Do Soczi pięć przystanków.
W założeniach miała jeździć szybciej, 100 kilometrów na godzinę, ale nie przekracza 70. Chwilami snuje się jak się polskie podmiejskie pociągi. - Podobno w pośpiechu źle ułożono tory - uśmiecha się siedzący obok Oleg, wolontariusz. Przyjechał z Magnitogorska na Uralu.
Z lewej strony Morze Czarne i kamieniste plaże. Trochę zrujnowane, pamiętają zapewne czasy, gdy ludzie w PRL-u jeździli tam na wakacje. Z morza co kilkadziesiąt, kilkaset metrów wystają zamontowane na betonowych klinach platformy, takie mola, na które można wejść po schodach z plaży. Zardzewiałe, bardzo zniszczone. Na niektórych w słońcu wygrzewają się ludzie. Są i tacy, którzy się kąpią. Widać jednak, że to nie sezon i widać, że nie wszystko zdążono poddać olimpijskiemu liftingowi. Ale morze - piękne.
- Brazylijka, z którą tu mieszkam i studiuję, śmiała się, że kiedy wyrabiała wizę u urzędnik spojrzał na nią i powiedział: Soczi? To takie nasze Rio - opowiada Otylia Jędrzejczak, była znakomita pływaczka, a dziś studentka Rosyjskiego Międzynarodowego Uniwersytetu Olimpijskiego. Teraz igrzyska ogląda od kulis.
Rio? Ktoś inny porównał Soczi do Nicei. Umieramy z ciekawości.
Wychodzimy z dworca. Pierwsze wrażenie? A jednak jest tutaj życie! Drugie? Słońce, palmy i plus 20 stopni.
- Miasto niesamowicie zmieniło się przez ostatnie miesiące. Wypiękniało, unowocześniło. Tutaj ulice powstawały z dnia na dzień - śmieje się Jędrzejczak.
- Nie będziecie zawiedzeni - obiecywał Oleg, który jest oddelegowany do pracy w największej strefie kibica, znajdującej się obok portu. -Otwarte już od rana, codziennie są koncerty, oglądanie zawodów. Sporo ludzi. Ale jakby was interesowało nocne życie, to też są duże możliwości - uśmiecha się od ucha do ucha.
Nocne życie? Nie dzisiaj.
Idziemy do portu, główną promenadą. Sporo ludzi z akredytacjami. Być może sportowców, być może członków tzw. olimpijskiej rodziny. A jest to, musicie uwierzyć na słowo, bardzo liczna rodzina. I ciesząca się specjalnymi przywilejami.
W słońcu robi się gorąco. Trudno uwierzyć, że to jest miejsce jest gospodarzem zimowych igrzysk. Gdyby nie olimpijskie reklamy, wolontariusze w wywołujących oczopląs strojach i i przybijające dzieciom „piątki” maskotki, my też szybko byśmy o tym zapomnieli.
No więc gdzie to Rio, gdzie ta Nicea? Na razie na scenie ustawionej na dużym placu rosyjski folklor miesza się z tutejszym disco-polo. Uszy bolą. Może dlatego tak mało ludzi. Obok muzeum sportu.
Idziemy w kierunku morza.
Rio? Hmm, może przez te wieżowce, które wystrzeliwują w górę blisko plaży. Nicea? No nie, Sławomir Mrożek, który mieszkał w niej przez lata, chyba by się za takie porównanie obraził. Za to są polskie akcenty: oni też zabudowują wybrzeże tandetną architekturą.
Mijamy strefę kibica i największy oficjalny olimpijski sklep. Pustki. Może dlatego, że jest dość wcześnie. Życie normalnie się toczy, są korki, w porcie cumują wielkie wycieczkowce.
Soczi robi wrażenie miasta igrzysk bez igrzysk. W Londynie też był zamknięty olimpijski park, ale wiele konkurencji przeprowadzanych było w centrum miasta, pojawiały się na nich tłumy. W Vancouver przez główne ulice przetaczały się dzień w dzień pochody ludzi, pielgrzymujących do hal i pod olimpijski znicz.
Soczi wyeksportowało igrzyska z centrum i na razie traci na tym dwa razy. I tu, i tam. Inna sprawa, że mogły decydować o tym względy bezpieczeństwa. Na zamkniętym terenie, przy mniejszym rozproszeniu zawodów, łatwiej wszystko kontrolować.
Przy dworcu wije się długa kolejka po bilety, ale nie kolejowe, tylko po wejściówki na zawody. Z nimi transport do parku olimpijskiego jest za darmo. Na razie frekwencja nie jest jednak zadowalająca. Na zjeździe mężczyzn, jednej z najbardziej prestiżowych konkurencji igrzysk, na trybunach było sporo wolnych miejsc. Po narzekaniach przedstawicieli MKOl na kiepską atmosferę i pustki w halach organizatorzy zaczęli rozdawać bilety wśród wolontariuszy.
Kibice nie mają jednak łatwo. Nie tylko ze względu na odległości (z centrum Soczi na Krasną Polanę, gdzie rozgrywane są m.in. biegi narciarskie i skoki trzeba jechać 1,5 godziny, a potem jeszcze dotrzeć na miejsce zawodów). Żeby dostać się na zawody nie wystarczy bilet. Trzeba wyrobić sobie jeszcze specjalny identyfikator ze zdjęciem, skanowany przy każdej kontroli.
- W specjalnym punkcie staliśmy po nie w kolejce przez dwie godziny - opowiada Jerzy Socała z Warszawy, który przyjechał do Rosji z całą grupą ludzi. Akurat wychodzili z parku olimpijskiego i spieszyli się na zawody na Krasną Polanę.
- Ale napisz koniecznie, że te dwie godziny żadna przeszkoda! - chrypi mi do ucha jeden z jego towarzyszy. Słychać, że mocno dopingował Polaków. - My się tu świetnie bawimy, Rosjanie to superludzie.
- No tak, zabawa jest fajna - potwierdza Socała.
- Byliśmy na skoczni, kiedy Kamil zdobywał złoty medal. Świetne wrażenia, zwłaszcza nasza młodzież się dobrze bawiła - pokazuje na kolegów. - Miejscowi podchodzili, gratulowali, młode Rosjanki robiły sobie z naszymi chłopakami zdjęcia. Jest naprawdę świetnie.
Marta Siwińska z Siedlec do Soczi przyjechała z córką. Na cztery dni. Wycieczkę wygrała w konkursie jednego z olimpijskich sponsorów.
- Na co dzień nie jestem wielkim kibicem i sport w telewizji oglądam raczej rzadko, ale tutaj jestem naprawdę pod wrażeniem - opowiada. - To są zupełnie inne wrażenia. A przygotowane to jest wszystko perfekcyjnie.
Spotkaliśmy się w kolejce gondolowej, wiozącej ludzi z zawodów w narciarstwie alpejskim.
- Zaliczyliśmy nawet curling - odzywa się po polsku mężczyzna siedzący obok. Paweł Grzybowski, Poznań. Ten sam konkurs, ta sama wycieczka. - Emocje były niesamowite, nie żartuję. Kibicowaliśmy Chinkom i wygrały.
- Na początku wiedzieliśmy tylko, co to są „czajniki” i szczotki. A po trzech godzinach byliśmy już curlingowymi ekspertami - śmieje się córka pani Marty.
Na szyjach identyfikatory ze zdjęciem. - Będzie pamiątka - mówią wszyscy.
Te olimpijskie paszporty, jak nazywają je Rosjanie, to nowość na igrzyskach. Wcześniej nikt takich nie stosował. Wiadomo, bezpieczeństwo przede wszystkim.
Procedury są sztywne. Z perspektywy dziennikarza wygląda to tak: najpierw gruntowana kontrola przy wejściu do biura prasowego. Gdy wsiadasz do autobusu, który ma zawieźć cię na dowolne zawody, twoja akredytacja sprawdzana jest specjalnym czytnikiem.
Okien nie można otwierać, wszystkie zaklejone są banderolami. Przed odjazdem pieczętuje się nią też drzwi, po to, żeby na punkcie kontrolnym przy wjeździe na miejsce zawodów widać było, że po drodze nie wsiadł nikt nie powołany. Ale i tak wszyscy są znowu „zczytywani”, a podwozie i dach autobusu sprawdzany lusterkami na wysięgnikach. I tak za każdym razem.
- Kontrole są na każdych igrzyskach, więc tego można było się spodziewać. Dzięki temu czujemy się bezpiecznie, a to dla nas jest najważniejsze - podkreśla Kamil Stoch. Sportowców te procedury też obowiązują.
Czas wracać. Znów bramki, znów kontrole. „Łastoczka” się toczy, igrzyska też. A na planecie MKOl ciągle trochę pusto.