(fot. Krzysztof Mazur)
Rozmowa z Łukaszem Maćcem, bokserem z Lublina, który wygrał swoją walkę podczas B.Ilo Boxing Night
- Jak oceni pan swój pojedynek z Damianem Ezequielem Bonellim?
– To była bardzo ciężka walka. Przeciwnik był bardzo trudny i stwarzał zagrożenie do ostatnich sekund pojedynku. Musiałem być czujny do samego końca, bo polował na mnie prawym sierpem. Gdyby mnie trafił, to mogłoby być naprawdę źle. Mam wrażenie, że w moim boksie tego dnia zabrakło nieco lewej ręki. Ona nie pracowała zbyt dobrze. Cóż, przerwy w startach, których ostatnio miałem aż nadto zrobiły swoje. Nie czułem się jeszcze w ringu do końca pewnie.
- W pierwszych trzech rundach wyglądał pan na zszokowanego postawą Bonelliego...
– Zaskoczył mnie, bo nie spodziewałem się takiego stylu walki. On szedł na całość praktycznie przez cały pojedynek. Bonelli zdecydowanie potrafi przyłożyć. Łapałem jego prawe sierpy na rękawice i muszę powiedzieć, że była w nich moc.
- Był moment, że mógł pan skończyć ten pojedynek przed czasem?
– Tak, w szóstej rundzie. Wcześniej jeszcze w czwartej rundzie, kiedy trafiłem go dość mocno. Nie wystarczyło to jednak, żeby posłać go na deski.
- W pewnym momencie pan przyklęknął. Co się stało?
– Odkleił mi się kawałek podeszwy i bardzo mnie to irytowało. Musiałem podejść do narożnika, by ktoś oderwał mi ten fragment. Nie wiedziałem za bardzo jak wytłumaczyć tę sytuację sędziemu, ze względu na szczękę w ustach.
- W pana rekordzie wciąż brakuje efektownego nokautu. Czuje pan z tego powodu frustrację?
– Nie. Musze być cierpliwy, a wtedy uda mi się posłać któregoś przeciwnika bezpośrednio na deski.
- Jak spisała się lubelska publiczność?
– Dodawała mi mnóstwo energii, zwłaszcza w tych trudnych momentach. Dziękuję również za wsparcie mojej rodzinie.
- Kiedy stoczy pan kolejną walkę?
– Wracam do treningów i czekam na oferty. Mogę jednak powiedzieć, że powoli wraca stary, dobry Łukasz Maciec. A być może jest on nawet teraz trochę lepszy.