Historia odcisnęła tutaj swoje tragiczna piętno. Widać je na każdym kroku. Tak jak ogromny chaos architektoniczny. Stare domy, blokowisko, sklepiki, garaże powciskane między domy i „dzielnicę przemysłową”.
Tłumy dzieciaków wyległy na chodniki i pobliskie lodowisko. Już po lekcjach. Ludzie idą w miasteczko lub na dworzec kolejowy.
Karina Wójcik, Kasia Mazurkiewicz, Damian Ortin stoją przy torach. Na kogoś czekają. – Co ciekawego u nas? Chyba nic. No, w sumie dla nas jest dyskoteka „Enigma”. Przyjeżdżają tutaj z Lublina, Świdnika i innych okolic. Więc się fajnie mieszka – zachęcają. – Wybudowali nam halę sportową przy gimnazjum. I jest pomnik Żydów, którzy zostali tu pochowani. Bo było tu getto.
– A było, było – przytakuje pani Zofia podążająca na „drugą stronę” Trawnik z zakupami. Nie chce podać nazwiska, bo i tak wszyscy ją tu znają, to po co.
Gdy była małą dziewczynką „handlowała” z Żydami
– Nosiłam im chleb i bułki. Raz wartownik strzelał do mnie i trzeba było uciekać.
Swoimi opowieściami często dzieli się z Żydami przyjeżdżającymi do tej mieściny. Bo Trawniki już na zawsze kojarzyć się będą z ich gehenną. W centrum stoi nawet pomnik poświęcony zbrodniom hitlerowskich barbarzyńców, którzy 3 listopada 1943 r. zamordowali tu 10 tysięcy osób. – Tam wszędzie, gdzie są te fabryki, było getto i baraki – wskazuje pani Zofia. – W domach po drugiej stronie, które stoją do dziś, mieszkali wojskowi: Niemcy i Ukraińcy. Oj, dużo tu ludzi życie straciło, dużo. Gdy do nich strzelali, to zabronili nam wychodzić z domów.
– Getto – zamyśla się pani Elżbieta pracująca w kiosku na jego terenie. – To straszna historia. Teść mi opowiadał i sąsiadka, która Żydom pomagała. Niemcy zorganizowali sobie „krwawą niedzielę”. Ludziom, którzy mieszkali w pobliżu, kazali siedzieć w domu, puścili głośną muzykę i osiem godzin non stop strzelali. Smród palonych ciał unosił się nad Trawnikami. I tak to fatum ciąży nad naszą mieściną. Dużo nieszczęść pracowników gminy spotkało. Młodzi ludzie umierają albo giną, ale czy to przez to? Nie wiem.
W lesie zakopane są dzieci Zamojszyzny, które Niemcy wieźli na Majdanek nieogrzewanymi wagonami. Ich zamarznięte ciałka pochowano w lesie. – I dziś żyje się strasznie, bo bezrobocie tu duże – dodaje.
Urzędniczka w gminie ma mało czasu. Ale zapytana o nieszczęścia poświęca nam chwilę. – Było kilka zgonów, ostatni pogrzeb był chyba w 2002 roku. Trójkę dzieci urzędników zabiła białaczka, jedno wpadło pod pociąg. 28-letni kierownik USC nawet roku nie pracował jak umarł – zamyśla się. – Ja nie mam czasu myśleć, że to jakieś fatum. Budynki gminy po wojnie wybudowano, ale stara część dochodziła do getta.
Arkadiusza Jurka, spacerującego po Trawnikach z pieskiem, mieszkańcy wskazują nam jako źródło tutejszej historii. Boi się, że napiszemy o jego miasteczku jako zapyziałej mieścinie. Zaprasza nas do Domu Kultury. – Robiłem wywiady z osobami, które pomagały Żydom – mówi. – A teraz? Jakoś sobie radzimy.
Jak Trawniki to „Trawena”
Przed bramą stoi ogromny tir. Firmowy sklep zamknięty chyba od dawna, bo w środku pusto. Nie ma dyrektora, więc nie przejdziemy przez recepcję. A kiedy kończy się zmiana? Tak jak w każdym zakładzie. – Chyba że trzeba zostać dłużej – zastrzega pracownica. W pobliskim kiosku Anety Waryszak pracownice „Traweny” kupują głównie prasę i chemię.
Dzieciaki szaleją na dzikim lodowisku. – Kiedyś wylewano je dzieciom, teraz już nie – mówi pani Alicja, która z koleżanką – panią Urszulą, pilnuje swoich pociech. – Usypali dzieciakom górkę, ale nie ma śniegu. Mają za to dwa boiska, bo dzieci u nas sporo, może nawet 500–700. Z pracą krucho. Jest „Trawena” i „Nicols”, w którym robią gąbki. Ale tam starsi nie mają po co iść, biorą tylko młodych, bo są bardziej wydajni. I tylko z naszej gminy – kobiety się ożywiają. – Ale na pudełkach nie jest napisane, że to gąbki zrobione u nas. Kto jest właścicielem? Ktoś z Warszawy, a może Francuz... Na naszą miejscowość przeszłość rzuca się cieniem. Ta główna szosa, to granica getta.
– Historia tu nie ma nic do rzeczy – macha ręką Sławomir Flejsz. – Trawniki wyglądają coraz ładniej: szosa dobra jest i chodniki. Blisko las, woda, Wieprz. Można wypocząć, ryby połowić.
Agnieszka Malinowska ciągnie szosą wózek z gąbkami. Ten wózek to dla mamy, która robi chałupniczo gąbki – zwierza się kobieta. – W worku jest 160 sztuk. Pomagam, bo co tu robić? Dają 10 m materiału. Mama musi złożyć, narysować, wyciąć, wywrócić, naszyć. Bierze 10 groszy za sztukę gąbki. Wychodzi 16 zł za worek. I tak co jakiś czas – raz, dwa w tygodniu.
Z fabryki „Nicols” wychodzi Jadwiga Waryszak. Kobieta w średnim wieku, więc pani Alicja chyba nie miała racji, że pracują tu tylko młodzi. – To jeden z największych tutejszych zakładów, w którym pracuje ponad 200 osób. W „Trawenie” dużo mniej robi. Ja tam pracowałam 16 lat, gdy zakład zatrudniał 1500 osób. A tu już 10 lat robię. To zakład chemiczny: gąbki robimy, przychodzą w blokach, to się kroi. I robimy odświeżacze powietrza i kostki do wc. Praca nie jest ciężka, bo gąbki są lekkie – śmieje się. – Nie zapominamy historii, ale teraz każdy jest skoncentrowany na pracy.