Zaczęło się od dwóch niemieckich samochodów. Wtedy przejażdżka taksówką była formą spędzania wolnego czasu. Dziś w Lublinie mamy ich półtora tysiąca, a podróż z reguły jest koniecznością.
Czarne chevrolety
– W tamtych czasach samochody były dość drogie. Dlatego też taksówek było mało, a taryfy za przejazd były wysokie – mówi Wojciech Turżański, miłośnik i badacz lubelskiej komunikacji. – Dlatego też taksówki pełniły zupełnie inną rolę niż teraz. Oprócz przejazdów okazjonalnych służyły zażywaniu radości z przejażdżki, paradowaniu i wyprawom poza miasto.
Tak było do I wojny światowej. Jej wybuch przerwał funkcjonowanie taksówek w Lublinie. Samochody były często rekwirowane na potrzeby wojska. Sytuacja odwróciła się po wojnie. Wtedy jako taksówki wykorzystywane były pojazdy pozostawione przez armie zaborców.
– Dopiero na przełomie lat 20. i 30. zaczęły powstawać montownie zagranicznych wytwórni.
Najpopularniejszy był wtedy chevrolet. Później pojawiły się też polskie fiaty 508 – opowiada Turżański. – Przed wojną w Lublinie obowiązywało już malowanie nadwozia na kolor czarny lub ciemnogranatowy, a pod oknami na połowie wysokości samochodu malowano czerwony pas. Ale, jako że czasy były niezbyt bogate, przepisy te nie były rygorystyczne i do pierwszego remontu dopuszczane było fabryczne malowanie pojazdu.
Halo, taxi?
Później przyszła druga wojna, samochody znów zarekwirowało wojsko, a jeszcze brakowało paliwa. Taksówki wróciły na ulice Lublina dokładnie 13 września 1946 r. I znów zaczynaliśmy od dwóch samochodów. Przed hotelem Europa był ich pierwszy postój.
– Szkoda że zniknie, jeśli zostanie przedłużony deptak – wzdycha Turżański. A postój był to nie byle jaki, bo właśnie tu był zalążek radio-taxi. W latach 50. wykręcając numer 22-22 można było się do tego miejsca dodzwonić. Drugi postój z telefonem był koło dworca kolejowego. Tam dzwoniło się pod nr 33-33. – Taksówkarze mieli kluczyk do szafki z aparatem, ale niechętnie przyjmowali te zlecenia. Takie kursy były ryzkowne, bo niektórzy zamawiali taksówki dla zabawy.
Garbus ze 102
Cofnijmy się jeszcze w przeszłość. Rewolucją był rok 1957. Wtedy jako taksówki zaczęły jeździć warszawy. Wcześniej samochody te były zarezerwowane dla ważniejszych osobistości i m.in. artystów posiadających talon uprawniający do zakupu auta.
– Ponad 95 proc. taksówek w Lublinie stanowiły wówczas warszawy. Żaden inny samochód nie zdominował tej branży w tak dużym stopniu – mówi Turżański. W 1957 r. sensacją był volkswagen garbus z numerem 102. Czarny. Budził zainteresowanie, bo miał radio i silnik chłodzony powietrzem.
Ewenement. Wybredny kierowca wybiera pasażera
W tym samym roku po politycznej odwilży zaczęły pojawiać się także zachodnie samochody, również amerykańskie. – To był tzw. import marynarski. Osoby, które nie miały legalnych dochodów, zlecały przywóz auta marynarzom, którzy mieli pieniądze.
Niezależnie od daty, przez cały okres PRL jednym z bardziej charakterystycznych obrazków były kolejki na postojach. Wszystko przez to, że mało kto miał samochód. Co więcej, taksówkarze grymasili, wybierając pasażerów. Niechętnie brali kursy w odległe dzielnice miasta, jak np. budujący się Czechów. Wszystko przez to, że w takich dzielnicach trudno było o płatny kurs powrotny.
Kolejki zniknęły dopiero w 1988 roku, kiedy to zmieniły się zasady prowadzenia działalności gospodarczej. – Ludzie mogli pracować na pół etatu, a później dorabiać jako taksówkarze. Nagle w mieście zrobiło się aż 2 tys. taksówek – wspomina Turżański.
Za dużo licencji
Dość szybko okazało się jednak, że tak wielu taksówek w Lublinie nie trzeba i część takich firm zwyczajnie splajtowała. Dziś taksówek mamy półtora tysiąca, a ci, którzy zarabiają wożąc ludzi i tak narzekają, że to za dużo i że o dobry zarobek jest ciężko. Stąd co pewien czas pojawiają się prośby do władz miasta o to, by ustalane przez radnych limity określające, ile nowych licencji można wydać w danym roku kalendarzowym, były jak najmniejsze.