Rozmowa z Małgorzatą Przytułą-Sawicką, reporterką, podróżniczką, pisarką.
– To nieprzypadkowy wybór, ponieważ właśnie przez stan wojenny wyjechałam do Australii. W ‘82 roku straciłam pracę w Radiu Lublin, a mówiąc wprost: zostałam wyrzucona, jak kilku innych kolegów dziennikarzy, którzy jakoś tam się "zasłużyli” ówczesnej władzy. To była dla mnie katastrofa. A z katastrofami tak bywa, że jednych mobilizują, a innych ścinają.
• Jak było u pani?
– Mnie katastrofa najpierw ścięła, potem zmobilizowała. Najtrudniejsze było pierwsze pół roku. Oglądałam na okrągło telewizję i płakałam. Miałam poczucie ogromnego wyobcowania; część ludzi przestała mi się kłaniać, część zapomniała, że mnie zna. No i nie miałam z czego żyć, nawet ubezpieczenia nie miałam. A szans na pracę nie było żadnych. Najpierw zatrudniłam się fikcyjnie jako malarz pokojowy, a potem Stefan Lipiec – twórca lubelskiego kabaretu "Cosa Nostra” – przyjął mnie do pracy w charakterze pomocy domowej. Z jakiejś totalnej desperacji i rozpaczy wymyśliłam też, że mogłabym szyć ciuszki dziecięce. Ze zwykłego płótna, ale z kolorowymi aplikacjami. Po materiały do tych aplikacji wybrałam się do spółdzielni "Absolwent” w Puławach, która szyła ubrania na eksport. Chciałam kupić od nich wór ścinków. Przyjął mnie pan dyrektor. I tak mnie upokorzył, jak nikt nigdy wcześniej!
• Wtedy pomyślała pani: rzucam to wszystko i wyjeżdżam?
– Nic mnie nie trzymało w Polsce. Pomyślałam więc, że to najlepszy moment, żeby wyjechać i zacząć realizować największe marzenie mojego życia: podróże. Już jako dzieciak miałam ogromną potrzebę wolności, nieograniczonej przestrzeni. Urywałam się z domu na wiele godzin. W szkole średniej zapragnęłam wstąpić do Zakonu Sióstr Felicjanek Misjonarek i wyjechać w świat. Rodzice mi to jednak skutecznie wybili z głowy. Na studiach zapisałam się do chóru akademickiego, ale mnie wyrzucili, bo fałszowałam. Więc nic mi z tych moich marzeń nie wychodziło. Po ‘81 roku nie miałam nic do stracenia. Pomyślałam: pora ruszać w świat.
• Bez problemu dostała pani paszport?
– A skąd! Miałam zaproszenie do Szwecji, do Kanady, do Francji i do USA. Co złożyłam wniosek o paszport, to mi go odrzucali. W końcu się zdenerwowałam i napisałam do ministra Kiszczaka, że służba bezpieczeństwa mnie prześladuje. Na moją skargę nikt mi nigdy nie odpowiedział, ale następny wniosek rozpatrzyli mi pozytywnie. I tak w ‘86 wyleciałam do Australii.
• Z myślą: nie wracam do Polski?
– Sprzedałam samochód, ale mieszkania już nie. Mama mi nie pozwoliła, bo "co będzie jak wrócisz?”. Zresztą, ja też o tym myślałam. Dlatego nie paliłam za sobą mostów, a w Australii nie poprosiłam o azyl polityczny. Zostałam tam na czarno.
• Co pani robiła?
– Zatrzymałam się w Sydney u znajomych. Znalazłam sobie pracę. A to opiekowałam się dziećmi, a to staruszkami, jedną alkoholiczką nawet. Sprzątałam u zwariowanych milionerów. Zarabiałam, żeby zwiedzać Australię. I pisałam o tym do "Kontynentów” na przykład, do "Przekroju”, do polonijnej prasy australijskiej i amerykańskiej. Tak przez 6,5 roku.
• Co pani dała Australia?
– Świeże spojrzenie, poszerzenie horyzontów. Znajomość angielskiego. Zaczęłam też w końcu realizować swoje wielkie marzenie, żeby objechać cały świat. I przestałam się bać. W Polsce ciągle czułam na sobie czyjeś oczy. Przyznam się, że dotąd nie miałam odwagi zajrzeć do swojej teczki w IPN, żeby zobaczyć, kto na mnie wtedy donosił. Wiem, że to mogły być bliskie mi osoby.
• Kiedy pani wróciła do kraju?
– W ‘92, zaraz po okrągłym stole, dostałam wiadomość, że czeka na mnie miejsce w radiu. Nie wróciłam natychmiast, bo pisałam stamtąd korespondencje. Ale wiedziałam, że to najlepszy moment na powrót. Mój mąż, którego poznałam w Australii, a który też wyjechał z Polski z powodów politycznych, także bardzo się ucieszył. Trzy miesiące przed wyjazdem kazał już sobie spakować plecak.
• Główna bohaterka pani książki także podróżuje po Australii. Ile w tym pani doświadczeń?
– Australia jest cała moja. Prawdziwa, taka, jaką ją poznałam i zapamiętałam. Są ludzie, których tam spotkałam, są miejsca, które widziałam. Są w końcu kopalnie opali, w których pracują też Polacy. Można powiedzieć, że to wręcz reporterski przekaz.
• A stan wojenny też pokazała pani reporterskim okiem?
– Stan wojenny był zwrotnym momentem w moim życiu. Wcześniej los obchodził się ze mną łagodnie. Po 13 grudnia wiedzieliśmy – ja i moi koledzy – że trzeba zapamiętać z tego okresu każdą chwilę, że jesteśmy świadkami historii. Opisywał dzień po dniu Wiesiek Kaczkowski, ja prowadziłam rodzaj pamiętnika, żeby zachować klimat; uchwycić szczegóły. Wiedziałam, że kiedyś do tego wrócę. Ale jedne i drugie zapiski zabrała Służba Bezpieczeństwa, gdy robiła u mnie rewizję. Tak że pisząc "Dni złego słońca” nie miałam praktycznie notatek. A książkę napisałam dla przyjaciół, żeby przypomnieli sobie tamten czas. I dla ich dzieci, żeby mogły sobie wyobrazić, jak wyglądała tamta rzeczywistość. Wszystko, czego nie potrafiłam, nie mogłam wcześniej opowiedzieć o stanie wojennym, zawarłam w tej książce.
• Ważną postacią w powieści jest pułkownik SB, który wykorzystuje seksualnie dorastającą bohaterkę.
– Jeden z moich kolegów miał mi nawet za złe, że wuj-superesbek ma się do końca świetnie i nie ponosi żadnej kary za swoje draństwa. A ja specjalnie chciałam zostawić czytelnika z oburzeniem, że człowiek, który terroryzował, manipulował, miał tyle ofiar na sumieniu, w tym bezbronną dziewczynkę, że ten człowiek nie zostaje ukarany.
• Mało tego: wszystko się zmienia, łącznie z polityczną rzeczywistością, a on wciąż gra swoją rolę bezkarnego oprawcy.
– Wykorzystuje swoją władzę, chce mieć nad wszystkim i wszystkimi bezwzględną kontrolę. I udaje mu się to. Tak, to on rozdaje karty.
• Wymyśliła pani tę postać, czy ma ona swój odpowiednik w rzeczywistości?
– Myślałam o pewnej osobie, przedstawiając tę postać. Ale na tym się kończy odniesienie do rzeczywistości. Reszta to literacka fikcja. To, zresztą, przewaga powieści nad reportażem. W reportażu jesteśmy ograniczeni narzuconą nam postacią bohatera. To mało plastyczna materia, nie mamy nad nią władzy absolutnej. Wiele razy w mojej reporterskiej pracy łapałam się na tym, że gdybym mogła dodać coś od siebie, wymyślić, to powstałaby niesamowita historia. W końcu postanowiłam sama taką historię stworzyć. To fascynujące doświadczenie.
• "Dni złego słońca” to książka o Australii, o stanie wojennym i...
– ...o ludziach, którzy są zupełnie inni niż nasze wyobrażenie o nich. To książka o szukaniu swojego miejsca na ziemi, o realizowaniu pasji. O podróży, która pomaga uporządkować życie, przewartościować je.
• Pani się to udało?
– W Australii poznałam swojego drugiego męża, Andrzeja Sawickiego, zagorzałego podróżnika. Na początku naszej znajomości zaproponował mi wyprawę na rafę koralową. I spytał, czy wolę wziąć płetwy do nurkowania, czy detektor do szukania złota. A ja, głupia, odpowiedziałam wtedy: detektor. A teraz na pewno bym powiedziała, że chcę nurkować. To dzięki niemu objechaliśmy pół Australii i odwiedziliśmy wszystkie ważniejsze miejsca, gdzie kopie się opale. On także ma swój udział w powstaniu tej książki.