- To normalne, że ludzie giną na froncie. Nienormalne, że się do tego przyzwyczajamy – mówi w rozmowie specjalnie dla czytelników Dziennika Wschodniego Giennadij Szewczuk, żołnierz walczący o wolność Ukrainy praktycznie od początku bestialskiego ataku Rosjan. Nazywają go „Krokodyl”. Bo potrafi siedzieć ukryty w błocie okopu, skąd widać tylko jego oczy. Od czterech lat walczy z rosyjskimi okupantami. I podkreśla, że jego dziadek, chłopak z Mokotowa, robiłby to samo.
Pamiętasz swój pierwszy dzień wojny?
- Jasne, takich rzeczy się nie zapomina. Mieszkam teraz w Chmielnickim. Tu jednak mówimy Proskirów. My, to znaczy Polacy. Bo ja czuję się Polakiem. U nas w okolicy jest pełno wiosek, gdzie przynajmniej jedna osoba ma jakieś polskie korzenie. Mój dziadek był warszawiakiem z krwi i kości. Z Mokotowa. W 1939 roku trafił do sowieckiej niewoli i cudem uniknął Katynia. Był oficerem, ale załatwił sobie dokumenty szeregowego, który nie żył. To go uratowało, bo takich jak on Sowieci rozstrzelali. Pracował jako mechanik. Poznał tu swoją przyszłą żonę, Ukrainkę i już tu został na stałe. Do Polski już nie wrócił. Tu też urodzili się moi rodzice. Myślę, że dziś dziadek byłby ze mnie dumny. Przed wybuchem wojny – dokładnie od 2013 roku - mieszkałem w Warszawie. Miałem pobyt stały, Kartę Polaka. Tu urodził się mój ukochany wnuczek, córka ukończyła Uniwersytet Warszawski. Mógłbym w Polsce dalej spokojnie żyć, ale jednak wróciłem na Ukrainę. Razem z rodziną. Stwierdzili, że chcą być przy mnie. Na dobre i na złe.
A wracając do wojny, to tego dnia spałem, kiedy żona mnie obudziła. Włączyłem telewizor, a tam rzeczywiście wojna. Szybko się ubrałem i od razu zgłosiłem się do miejscowej komendy uzupełnień. Były tłumy. Jeszcze przed pierestrojką służyłem w ZSRR w piechocie morskiej. Teraz przyjęli mnie z otwartymi rękoma i trafiłem na front. Od razu na „zerówkę”, bo tak się u nas mówi o pierwszej linii frontu. I ten pierwszy dzień zapamiętam do końca życia. Strzelali do nas z każdej strony. Wśród nas było wielu takich, którzy wcześniej nie mieli do czynienia z wojskiem, bronią. Jedynie przeszli szybkie przeszkolenie.
Ilu zginęło już twoich kolegów na tej wojnie?
- O wielu za dużo. Myślę, że od początku wojny jakieś trzydzieści procent tych, z którymi służyłem.
Macie jakiś polski sprzęt?
- Tak, trochę uzbrojenia jak Kraby, jest też dużo samochodów na polskich blachach, polska żywność. Zresztą w Legionie Polskim, w którym służę, jest wielu Ukraińców mających polskie korzenie i samych Polaków. Jest też sporo wolontariuszy. Nie da się ukryć, że są na tej wojnie polskie akcenty. Nawet nasz kapelan, ks. Paweł Ostrowski, kończył seminarium w Lublinie.
Jak z urlopem? Są przepustki?
- W ciągu roku dwa razy po piętnaście dni wolnego. Ale do bliskich dzwonię prawie codziennie. Żeby wiedzieli, że żyję. A dzwonię także dzięki Polsce i Starlinkom.
Jak powiadamia się na wojnie rodzinę o śmierci żołnierza?
- Teraz jest to robione w pełni profesjonalnie. Są do tego specjalnie przeszkoleni ludzie. Wcześniej różnie z tym bywało. Zdarzały się pomyłki. Był płacz, rozpacz, a okazało się, że dana osoba żyje, a zawiniła np. zbieżność nazwisk.
Czym różni się ta wojna od tej, która do tej pory znałeś z telewizji, kina czy książek?
- Że w realnym świecie się nie kończy. W kinie po półtorej godziny seansu pojawiają się napisy końcowe „the end” i każdy idzie do domu. Podobnie w telewizji. Przełączasz kanał i oglądasz potem komedię czy słuchasz koncertu. Tu, na prawdziwej wojnie tego nie ma. Nie ma końcowych napisów. Wojna wciąż trwa. Ta realna.
Jakie były najgorsze chwile, jakie przeżyłeś?
- Na początku wojny spędziłem 24 dni w okopie. Bez zmiany. Dzień i noc. Było nas dwudziestu ośmiu. Chcieli nas otoczyć. Daliśmy radę. Były jednak takie dni, kiedy myślałem, że nikt nam już nie pomoże. Wtedy byłby koniec. To były długie dni niepewności, strachu. Wielu kolegów zginęło, a Ruskich było coraz więcej. Trafiłem potem do szpitala. U nas się nie mówi, że ktoś został ranny, tylko kontuzjowany. Pamiętam, że jak na szpitalnej sali ktoś zapalił światło, to się przeraziłem. Jak siedzisz tyle czasu w okopie, to powoli zapominasz o tym, że jest jakaś elektryczność, światło. Zresztą jak wstawałem z łóżka, to dłońmi szukałem ziemi. Tak już się przyzwyczaiłem do życia w okopie. Nie jest też łatwo wytrzymać podczas wielogodzinnego ostrzału wroga. Jak się skończy, to człowiek mimowolnie przez długi czas głośno mówi, krzyczy. I ten straszny ból głowy. Wielu z nas to ma. Mówią na to barotrauma. Przeżyłem też niejeden atak kasetowy. Wiesz co to? Najpierw słyszysz jeden wybuch, potem serię mniejszych. Niby jest to zakazane międzynarodowym prawem, ale wiadomo, że Rosjanie takie zakazy mają gdzieś. Na nas zrzucili kiedyś też pociski, które były wypełnione jakimś żółtym gazem. Może to ze starych radzieckich zapasów. Po ich wybuchu strasznie piekły oczy, ale przeżyliśmy. Wierzę, że Bóg nade mną czuwa. Tutaj zresztą, nawet jak ktoś jest niewierzący, to często się zwraca o pomoc właśnie do nieba. Do Boga. Mogę też mówić o moim szczęściu. Polska flaga, którą miałem przy sobie, uratowała mi kiedyś życie. Miałem ją w plecaku. Dostałem od przyjaciół z Anglii. Dokładnie i starannie zwinięta. Któregoś dnia chciałem ją wyjąć. Nie mogłem rozwinąć. Była jak sklejona. Okazało się, że tkwiły w niej odłamki granatu. Nawet nie poczułem, kiedy wbiły się w plecak. Tę flagą chętnie podarowałbym jakiemuś polskiemu muzeum.
Co sądzisz o Putinie?
- To, co większość z nas. Zupełnie nie rozumiem, co chciał osiągnąć przez tę wojnę. Wydał tyle kasy, a w sumie nic nie zyskał. Czasami wydaje mi się, że gdyby to Chińczycy zrobili, to jakaś logika by w tym była. Że im ciasno. Ale Rosja jest ogromna, przecież ziemi tam im nie brakuje. Po co im to? Utopili biliony rubli. Zginęło tylu żołnierzy. Przecież to dla każdego jest tragedia. Wielu Ukraińców pracowało przed wojną w Rosji, budowali Moskwę, Petersburg, robiliśmy wspólne interesy. Każdy miał kogoś znajomego, przyjaciół czy rodzinę w Rosji.
Rozmawiasz z nimi?
- Już nie. Nie ma sensu. Miałem tam wielu kolegów, także z wojska, ze studiów. Jak tylko wojna wybuchła, to kilka razy dzwoniliśmy do siebie. I kilka razy rzuciłem słuchawką jak usłyszałem, żebyśmy się poddali. To dwa różne światy. Ci moi dawni znajomi są przekonani, że Putin dobrze robi i że to Ukraina zagraża ich suwerenności. To niedorzeczne. Przez te wszystkie lata słyszeliśmy przecież, że armia rosyjska jest najpotężniejsza na świecie. Okazuje się jednak, że nie jest to tak do końca.
Zabiłeś kogoś?
- Pewnie tak. To jest wojna. Nikt tu nie strzela dla zabawy.
Czy ze śmiercią można się oswoić? Myślisz o niej czasami?
- Czasami sobie przypominam jakiegoś kolegę, z którym jednego dnia piłem kawę, rozmawialiśmy, żartowaliśmy, a następnego dnia już nie żył. Takich przypadków było pełno i są każdego dnia. Wojna łączy się nierozerwalnie ze śmiercią. To jest normalne. Nienormalne jest to, że człowiek na froncie rzeczywiście się do tego przyzwyczaja. Pierwszą śmierć, z jaką się zetknąłem, to przepłakałem. Potem już nie. Sam nie wiem, czy to jest dobre, czy też normalne, że przechodzi się na tym tak jakoś bez okazywania nadmiernych emocji.
Co sądzisz o mediach? Jednego dnia można przeczytać np. dwie sprzeczne informacje o sytuacji na froncie.
- Bo tak jest. Tu sytuacja zmienia się niemal z godziny na godzinę. Tu nie ma jak w bitwie pod Grunwaldem, że po kilku dniach wiadomo kto wygrał. Ale w mediach na próżno dowiesz się prawdy. To, co przeczytasz w internecie, a to, co jest w rzeczywistości, to są często dwie różne rzeczy. Nie dziwi mnie to jednak. Jeszcze nigdy od początku wojny nie widziałem ani jednego dziennikarza w okopie. Takiego, który poczułby, jak to jest leżeć w zimnie, w błocie i modlić się w duchu, żeby nie oberwać. Niektórzy piszą potem w zaciszu pokoju hotelowego głupoty, nie mając zielonego pojęcia, jak to rzeczywiście jest na tej wojnie.
Tacy jak ty narażają codziennie życie za swój kraj, a inni w tym czasie się bawią, siedzą w restauracji przy piwie, podróżują, zwiedzają. Nie razi się to?
- Razi, ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że każdy z nas ma inną psychikę. Nie każdy byłby w stanie to wytrzymać. To tak, jakby komuś kazać przez trzy, cztery lata siedzieć w lesie i codziennie mieć oczy dookoła głowy, żeby nie oberwać. Tak jest na froncie. Przynajmniej w moim przypadku. Ale wyjaśnię ci coś – mnie dużo pomógł sport. Przed wojną przez wiele lat byłem czynnym bokserem, potem menadżerem, organizowałem walki MMA. Walka w ringu, ciężkie treningi, ból, wola zwycięstwa – to był mój żywioł. Psychicznie byłem gotowy, żeby w każdej chwili podjąć walkę, umiałem przezwyciężyć strach, słabości. A nie każdy ma mocną psychikę. Nie chcę nikogo oceniać. Rozumiem też ojców, którzy nie klepią swoich dzieci po ramieniu i nie mówią „synu, czas na ciebie, idź na front”. Wiele osób deklaruje, że w chwili wybuchu wojny od razu ochoczo zgłosi się do wojska. Już to widzę...
Ale przyznasz, że dodatkowe kilkadziesiąt tysięcy młodych, zdrowych Ukraińców zmieniłoby sytuację na froncie?
- Z pewnością. Z żołnierzami to nie jest tak, że idziesz do magazynu i uzupełniasz zapasy. To tak nie działa. Brakuje nam ludzi i nie ma co tu ukrywać. Ruskich jest o wiele więcej, ale oni się zupełnie nie liczą ze stratami. Ludzi u nich jest dosyć. Trzeba też jednak pamiętać, że nie wszyscy mogą iść na front. Państwo przecież musi funkcjonować, zarabiać pieniądze, żeby się bronić. Kiedyś ta cholerna wojna się przecież skończy. A pobór na siłę? Myślę, że każde państwo, każdy rząd miałby ten sam dylemat. Polska także.
Wierzysz, że Ukraina wygra tę wojnę?
- Już ją wygraliśmy. Przecież Putin mówił, że w trzy dni zajmą Kijów. A to już ponad trzy lata próbuje.
