Co Gdzie Kiedy. Na ekrany lubelskich kin wkroczył właśnie długo wyczekiwany przez miłośników kina superbohaterskiego film Avengers: Wojna bez granic, w którym najsłynniejsi bohaterowie ostatniej dekady w kinie połączyli siły w walce ze wspólnym przeciwnikiem. Co z tego wyszło?
10 lat - tyle dokładnie trwa najdroższe uniwersum filmowe w historii kina. Mowa oczywiście o cyklu Marvela, który w ciągu dekady zrealizował 19 produkcji łączących się w jedną, kompletną całość. Wszystko zaczęło się w 2008 roku filmem "Iron Man", w którym Robert Downey Jr. przedstawił widzom postać cynicznego miliardera Tony'ego Starka, który w zaawansowanej technologicznie zbroi Iron Mana postanowił stawić czoła światowemu terroryzmowi. Film okazał się przebojem, a Marvel Studio wystartowało z produkcyjną machinerią, realizując kilka filmów rocznie dotyczących różnych bohaterów (takich jak Thor czy Kapitan Ameryka), utrzymanych w odmiennej tonacji i stylistyce, a przy tym nagrywanych przez innych reżyserów. 26 kwietnia na ekrany polskich kin wkroczył film "Avengers. Wojna bez granic", będący swoistym podsumowaniem dorobku tej dekady i stanowiącym jednocześnie punkt kulminacyjny całego uniwersum.
Niewątpliwie, aby w pełni cieszyć się historią opowiedzianą przez braci Russo w najbardziej wyczekiwanym superbohaterskim filmie roku, należałoby znać większość z 18 zrealizowanych przedtem obrazów. Fabuła stanowi bowiem ich wypadkową; pomniejsze konflity zapoczątkowane chociażby w "Wojnie bohaterów" (2016) tu dalej są kontynuowane, z kolei sama akcja rozpoczyna się tuż po wydarzeniach z ubiegłorocznego "Thor: Ragnarok".
Imigranci z Asgardu pod wodzą Thora i Lokiego zostają zdziesiątkowani przez armię potężnego Thanosa. Graną przez Josha Brolina postać mieliśmy dotychczas okazję widzieć zaledwie przez moment w "Strażnikach Galaktyki" oraz w poprzedniej odsłonie "Avengers". Choć, jak wynika z fabuły, miał on dużo większy wkład w historię uniwersum, to między innymi za jego przyczyną dokonała się inwazja na Nowy Jork w filmie z 2012 roku. Teraz kosmiczny najeźdźca wreszcie sam wkracza na scenę, biorąc sprawy w swoje ręce. Jego celem jest zdobycie 6 Kamieni Nieskończoności (potężnych artefaktów, z których część również mieliśmy okazję poznać już wcześniej. Należy do nich m.in. Tesserakt posiadany przez Lokiego). Każdy z nich przydaje właścicielowi większej mocy, jednak zdobycie wszystkich wiązałoby się praktycznie z nieograniczona potęgą.
A cel Thanosa jest jeden. Zaprowadzić porządek we wszechświecie poprzez eliminację równej połowy istnień. Bez względu na rasę, płeć czy status społeczny. Ma to zapobiec samozagładzie poprzez wyczerpanie zasobów. Pozostała połowa mogłaby bowiem wieść odtąd godny żywot. Słuszny w swojej opinii cel Tytan planuje zrealizować właśnie za pomocą Kamieni, które pragnie zdobyć bez względu na konsekwencje. A te mogą być olbrzymie.
Już introdukcja pozwala mieć nadzieję, że po raz pierwszy od dawna w filmowym uniwersum Marvela będziemy mieli okazję oglądać czarny charakter z krwi i kości, którego decyzje scenarzyści próbują logicznie argumentować i przydać mu głębi, choćby poprzez zmuszenie do podjęcia trudnych moralnie decyzji. I tak jest przez cały film, dzięki czemu wierzymy, że w swoim mniemaniu antybohater działa słusznie, a nawet gotów jest wiele dla tych działań poświęcić. Resztę roboty wykonuje znakomity Josh Brolin, który nawet pomimo tony efektów specjalnych na swojej postaci, potrafi oddać jej charakter.
Ale najważniejszy jest tu przecież nie wróg, lecz sami bohaterowie, którzy po raz pierwszy mogą się spotkać wspólnie w jednym filmie w tak dużej ilości. Kogo tu nie ma? Iron Man, Thor, Kapitan Ameryka, Spider-Man, Vision, cała ekipa Strażników Galaktyki, Czarna Pantera, Scarlett Witch i wielu, wielu innych. Istniały uzasadnione obawy, że twórcom nie uda się pogodzić w jednym filmie tylu postaci, dając im jednocześnie wystarczająco dużo miejsca do zaistnienia. Bracia Russo znaleźli na to ciekawy sposób, rozgrywając fabułę jednocześnie w kilku miejscach i dzieląc bohaterów na pewne podgrupy, wykonujące swoje zadania. W rezultacie powstały zupełnie nieoczywiste połączenia. Wyobraźcie sobie tylko Tony'ego Starka i Doctora Strange'a, którzy muszą współpracować mimo przerośniętego ego. Spider-Man spotykający Star-Lora czy Rocket Rackoon u boku Thora.
Wszystkie te spotkania owocują olbrzymią ilością humoru. Jednocześnie twórcom udało się zachować konwencję filmów o poszczególnych bohaterach, w rezultacie ekipa Strażników Galaktyki ciągle będzie funkcjonować w otoczeniu popkulturowej zabawy, podczas gdy Kapitan Ameryka i Czarna Wdowa będą nadawać na znacznie poważniejszych i bardziej realistycznych falach. Zaskakujące, ale to działa. Każdy dostaje swoje pięć minut, a długo oczekiwane spotkania dostarczają maksimum frajdy. Pod tym względem "Wojna bez granic" to prawdziwa perełka.
Oczywiście, nie wszystko gra tu na najwyższym poziomie. Gorzej prezentuje się fabuła, która jednak razi niekiedy skrótowością. Niestety, nawet pomimo 2,5 godzin projekcji, ewidentnie brakuje tu czasu, aby nadać wydarzeniom właściwy rytm. Dzieje się tu po prostu zbyt wiele, jak na jedną produkcje, przez co niektóre sytuacje rozgrywają się szybko a widzowie muszą to po prostu zaakceptować.
Szczególnie że jednak w dużej mierze postawiono tu na akcję, przez co większość z tych 2,5 godzin seansu wypełnia nie kształtowanie fabuły a widowiskowe pojedynki. Bohaterowie walczą w Szkocji, Nowym Jorku, Wakandzie (fikcyjny kraj w Afryce) i w kosmosie. Ogląda się to z zapartym tchem, olbrzymi budżet produkcji został wykorzystany właściwie - starcia są oszałamiające.
Wrażenie robi również fatalistyczny klimat produkcji. Mimo czystej zabawy i gigantycznej ilości humoru, twórcy nawet na moment nie gubią dramatyzmu i nie przestają przekonywać nas, że żarty właściwie się skończyły, a oto ważą się nie tylko losy filmowego wszechświata, ale także znanego nam uniwersum.
Wisienką na torcie jest zaskakujący finał, jakiego trudno było się wręcz spodziewać po tego typu produkcji. Nie zdradzając szczegółów, twórcy rozgrywają to koncertowo z pełną świadomością własnych posunięć i reakcji widzów. Ci opuszczają sale kinowe w oniemieniu. To również świetny zabieg marketingowy, ponieważ ostateczny finał tej fazy uniwersum rozegra się za rok w czwartej odsłonie "Avengers".
"Avengers. Wojna bez granic" to rozrywka w najczystszym wydaniu. Dla miłośników olbrzymiego superbohaterskiego uniwersum będzie stanowić emocjonującą kulminację dotychczasowej dekady filmów. Ilość postaci pojawiających się w tej produkcji jest bowiem ogromna. Widowiskowe potyczki, zapierające dech efekty specjalne i solidna dawka humoru to największe atuty obrazu. Najmocniej oddziałuje jednak zaskakujący i szokujący finał, po którym zbiera się szczękę z podłogi.