

(fot. DW)
Rozmowa z Jankiem Mazurkiem, naszym redakcyjnym – od niedawna - kolegą, autorem książki „44 sceny z życia Franciszka Smudy”, która w tym tygodniu ukazała się na wydawniczym rynku.

Skąd pomysł na tytuł; akurat „44 sceny z życia Franciszka Smudy”?
- Był 44. selekcjonerem w historii reprezentacji Polski, a jak pisał wieszcz Adam Mickiewicz…
„Imię jego czterdzieści i cztery”.
- To największa tajemnica polskiej literatury. Postać Smudy jej absolutnie nie rozwiązuje, ale przed Euro 2012 zaskakująco wielu ludzi powoływało się na ten fragment „Dziadów”.
Śpiewano: „Smuda czyni cuda”.
- Tymczasem reprezentacja pod jego wodzą zawaliła domowe mistrzostwa Europy. Nie wyszła z obiektywnie słabej grupy, w której nie potrafiła wygrać ani z Grecją, ani z Rosją, ani z Czechami. Po tej klęsce Smudzie wydawało się, że Polacy go zlinczują. Odmówił piłkarzom wspólnego przejazdu pod Pałac Kultury i Nauki, gdzie mieli przeprosić kibiców za przegrane Euro 2012.
Książkę zaczynasz od rozdziału pt. „Lincz”. Powód?
- Reprezentanci Polski zdradzili mi, że zabarykadował się w pokoju. Zapadnięty w sobie, milczący. Przeżywał to najbardziej spośród wszystkich. Może za wyjątkiem jego żony Małgorzaty Drewniak-Smudy, która nie wiedziała, czy wyłączyć telewizję i udawać, że nic się nie dzieje, czy słuchać wiadomości, w których jej męża określano mianem wroga publicznego numer jeden, nieudacznika, parodysty, Dyzmy.
I naprawdę Smuda bał się, że Polacy go zlinczują?
- Ukrył się u teściowej w Wadowicach. Bliscy Franza opowiadali mi, że przegrane Euro przetrawiał pół roku. W międzyczasie publicznie uderzył w niego też Robert Lewandowski, gwiazdor tamtej kadry. Cezary Kucharski - agent „Lewego” i dobry znajomy Smudy - mówi w książce, że dla zwolnionego już wtedy selekcjonera to było jak „nóż wbity w plecy”.
Ostatecznie wszyscy jednak Smudzie wybaczyliśmy. Porażki, nawet te największe, są częścią sportu…
- Ale słusznie pisarz Janusz Głowacki napisał tuż po Euro 2012, że w Polsce „bardzo lubimy kogoś podrzucać do góry, a potem upuścić i wdeptać w ziemię, ale po ludzku, tak żeby włosy wystawały”. I choć miał na myśli Lecha Wałęsę, to bardzo mi to do Smudy pasowało.
Podrzucono go, gdy z Widzewem Łódź dwukrotnie wygrywał mistrzostwo Polski i grał w Lidze Mistrzów, a później budował wielką Wisłę Kraków?
- To była historia od zera do bohatera. Do Polski przyjechał na początku lat 90. po piętnastu latach emigracji. Nikt go nie znał. Wyglądał i mówił jak przybysz z innej planety. Ni to po polsku, ni to po niemiecku, ni to po śląsku. Piłkarze Stali Mielec myśleli, że to wariat. Tym bardziej że dyrektor sportowy klubu Edward Socha zatrudnił go, bo Smuda wcześniej… wytapetował mu dom.
Słyszałem o tym, ale przybliż historie mniej zorientowanym w temacie czytelnikom?
- Franz w Niemczech przez lata dorabiał jako tapeciarz, jednocześnie prowadząc amatorskie zespoły. Pewnego razu zaoferował Sosze pomoc, przypadł mu do gustu i jakoś się potoczyło. To były takie czasy w polskiej piłce, że wszystko załatwiło się… po ludzku. Bez tej całej korporacyjnej otoczki. Co śmieszne, Smuda w Stali szybko wyrósł na innowatora. Jego metody szkoleniowe okazały się powiewem Zachodu.
A kiedy dwie dekady później trenował reprezentację Polski, wielu zarzucało mu zacofanie względem trenerów z Niemiec, Hiszpanii, Anglii czy Portugalii.
- Oczywiście, ale to Smuda zaimplementował w postkomunistycznej Polsce pomysły z tzw. „lepszego świata”, na przykład odnowę biologiczną czy stretching. Inna sprawa, że wszystkich, którzy go wtedy znali, pytałem, czy choćby w najśmielszych wizjach mogli przypuszczać, że ten sam Smuda jeszcze przed końcem XX wieku wygra trzy mistrzostwa Polski i wprowadzi Widzew do Ligi Mistrzów.
I co odpowiadali?
- Że w życiu.
Smuda w końcówce lat dziewięćdziesiątych był najlepszym polskim trenerem.
- Nie babrał się w korupcyjnym bagienku. Nie trwał w kompleksie niższości, który paraliżował polską piłkę. Wynalazł i ulepił Marka Citkę, naszą odpowiedź na Davida Beckhama. Jego chłopcy z Widzewa na Borussię Dortmund i Atletico Madryt w ChampionsLeague wychodzili bez kompleksów…
Jaka była tego tajemnica?
- Smuda nauczył ich pewności siebie, pozytywnej arogancji i bezczelności, a nade wszystko gry bez tremy i strachu. Nauczył ich, bo sam taki był.
Twoim zdaniem niesprawiedliwie w XXI wieku przyklejono mu łatkę Dyzmy?
- Bywał wyszydzany. Rzadko mówiło się o jakiejś jego filozofii, głębszej myśli szkoleniowej. Częściej, że opiera się na szczęściu, farcie, przypadku. On sam sobie nie pomagał dziwnymi wypowiedziami. Pychą, która zaczęła nim kierować, gdy po Widzewie i Wiśle stał się przekonany o własnej nieomylności. W konsekwencji nigdy później już nie wygrał mistrzostwa Polski. Nawet z naszpikowanym gwiazdami Lechem Poznań.
Ile było jego zasługi w wypromowaniu Roberta Lewandowskiego w Lechu?
- W środowisku długo krążyła opowieść o meczu Znicza Pruszków, podczas którego Smuda pierwszy raz ujrzał Lewandowskiego. „Lewy” strzelił dwa gole, ale Smuda miał grymasić do współpracowników, że to „drewniak”. Spytany przeze mnie o to Cezary Kucharski twierdzi, że reprodukowanie tej legendy to krecia robota wokół Franza. I że trener od początku chciał go w Lechu, gdzie przecież odważnie na niego postawił. Tym bardziej Smudę później zabolało, że Lewandowski po Euro 2012 wydał go na pożarcie tłumu.
W książce równie wiele stron poświęcasz czasom, gdy Smuda sam był piłkarzem. Jego emigracyjne życie w PRL-u to materiał na łotrzykowską powieść.
- Zgadzam się, niewiele było dotąd o nim wiadomo, a mam wrażenie, że odbija się w tym portret całego pokolenia Polonusów. U Smudy łączyły się bowiem dwie wiodące cechy emigrantów – skłonność do mitologizowania swojego życia przy jednoczesnym rzeczywistym zamiłowaniu do ciężkiej, uczciwej pracy.
Na czym polegało to mitologizowanie życia?
- Paliwem do jego niewinnej mitomanii były znajomości z dwoma wielkimi piłkarzami – Kazimierzem Deyną i Georgem Bestem.
Zacznijmy od Besta.
To legenda Manchesteru United. Mówili, że był „piątym Beatlesem”. Smuda spotkał go w zespole Los Angeles Aztecs. Best do Kalifornii uciekł przed sławą i demonami alkoholizmu. Franz, co niesamowite, jeszcze kilka lat wcześniej w USA pracował przy czyszczeniu zbiorników na ropę, a tu trafił na salony z gwiazdami. Z Bestem jeździli razem na tor wyścigowy Hollywood. Best stawiał pięć tysięcy dolarów. Smuda - pięć dolców. Zawsze miał szacunek do pieniądza. Pochodził bowiem z głębokiej polskiej prowincji.
Jak więc znalazł się na salonach Hollywood?
- Drzwi do celebryckiego świata otworzył mu Deyna. Rok wcześniej, jeszcze w Warszawie, kiedy grali razem dla Legii. Gwiazdor reprezentacji Polski woził Smudę swoim BMW, zabierał na bankiety do Ambasadora i Victorii. Adam Topolski, ich były wspólny przyjaciel, opowiada mi w książce, że Franz wręcz się do Deyny przykleił. Ja to nazwałem „piłkarskim mezaliansem”.
Bo Smuda był słabym piłkarzem.
- Ale miał szczęście do dobrego towarzystwa.
Razem z Deyną stracili jednak majątek.
- Deyna – 400 tysięcy. Smuda – 200 tysięcy. Dolarów, nie złotych. Oszukał ich niejaki Ted Miodoński. Postać jak ze szpiegowskiego filmu. „Czaruś”, straszny krętacz. Był agentem Deyny. Smudą opiekował się niejako w pakiecie. Przejął ich pieniądze, źle zainwestował, resztą rozkurzył. Zostali na lodzie.
Czytamy w książce, że obaj mogli skończyć tragicznie…
- Deyna zginął taką śmiercią, pijany zasnął za kierownicą samochodu. Kiedy zaś Smuda został bankrutem, włóczył się po Norymberdze, nie stać go było nawet na bułkę, wodę pił z fontanny. Czasami przebąkiwał, że chciał popełnić samobójstwo. Zawisnąć na sznurze. Później się od tego odżegnywał. Mówił, że to nieprawda. I wydaje mi się, że w tej kwestii nie kłamał.
Mówisz, że Smuda lubił mitologizować swoje życie. Wiele z jego opowieści okazało się przeinaczonych?
- Kilka tak, ale uważam, że każdy ma prawo do koloryzowania swojego życia. Nie ma nic piękniejszego nic złudność naszej pamięci.
Co więc było największym wyzwaniem przy pisaniu „Franza”?
- Najbardziej obawiałem się spotkania z siostrami Smudy. A wspaniale ugościły mnie w ich rodzinnym domu w Lubomi. Opowiadały, że w swoich ciągotach do wielkiego świata nie przystawał do wiejskiej mentalności ludzi, dla których horyzont kończył się na pobliskim Wodzisławiu Śląskim. I oczywiście nie ma w tym nic złego, zamiłowanie do małej ojczyzny jest cudownie wpisane w genotyp naszej ojczyzny, ale nie byłoby Smudy, gdyby nie to jego włóczęgostwo.
Cytujesz zdanie, które mogło być mottem jego życia: „Będę mieszkał wszędzie i nigdzie”.
- Krystyna i Urszula, jego siostry, mówiły: „Z takiej małej Lubomi, z takiej wsi, wyrósł ktoś znany nie tylko w Polsce, ale też na całym świecie. Takiego tu jeszcze nie mieliśmy.”
Pod koniec trenerskiej kariery trafił też na Lubelszczyznę.
- I na starcie dwukrotnie przegrał po 0:5 – z Legią i Jagiellonią. Powtarzał: „Gram o spadek!”. W rozumieniu, że o utrzymanie. Rzucił: „Harakiri też czasami trzeba podjąć”. Raczej nie wiedział, że samuraje, którzy stracili dobre imię, popełniają seppuku na dowód niewinności, wbijając miecz w brzuch i popełniając honorowe samobójstwo, by oczyścić się z zarzutów. Pewnie po prostu podobało mu się brzmienie słowa „harakiri”. Był mistrzem takich powiedzonek.
Górnika w Ekstraklasie nie utrzymał.
- To był dziwny sezon, Górnik grał w Lublinie i kibice z Łęcznej bojkotowali jego mecze. Ale Smuda zbudował ciekawą drużynę. Grzegorz Bonin strzelał u niego gole nie z tej ziemi. Sprawdziło się nawet przeniesienie napastnika Przemysława Pitrego na środek obrony. Po ostatnim meczu Franz uważał, że padł ofiarą korupcji. Nie miał jednak na to za wiele argumentów. Zresztą, nie traktowano go już wtedy w środowisku do końca poważnie.
Nie da się ukryć, że Smuda stał się trochę człowiekiem z anegdoty. Młodzi powiedzieliby, że memem.
- Dlatego ucieszyłem się, gdy Jan, jego młodszy brat, powiedział mi: „Wie pan, co najbardziej zaskoczyło mnie po śmierci Franka? Że nikt na niego złego słowa jeszcze nie powiedział”.
FRANCISZEK SMUDA
Franciszek Smuda był czterdziestym czwartym selekcjonerem reprezentacji Polski, ale zanim stanął przy linii bocznej na Euro 2012, przebył drogę, która w polskiej piłce wydawała się niemożliwa. Nie miał matury, na emigracji czyścił zbiorniki po ropie i tapetował mieszkania, a jednocześnie jako piłkarz obcował z legendami: rywalizował z Pelém, obstawiał wyścigi konne z George’em Bestem, przyjaźnił się z Kazimierzem Deyną. Jednak dopiero jako trener odmienił piłkarską Polskę – wprowadził Widzew Łódź do Ligi Mistrzów, budował potęgę Wisły Kraków, w Lechu Poznań trenował Roberta Lewandowskiego.
Biografię Franza Jan Mazurek buduje z czterdziestu czterech scen – barwnych, prawdziwych. Jan Mazurek tworzy je na podstawie rozmów z rodziną Smudy, jego przyjaciółmi i współpracownikami, a także piłkarzami, działaczami i dziennikarzami.
Nie idealizuje Franza, nie tłumaczy go i nie wybiela. Pokazuje Smudę takiego, jakim był naprawdę. I jakiego pamięta każdy, kto choć raz usłyszał jego krzyk z ławki rezerwowych.
