- Do zmarłych mówimy po imieniu – opowiadają właściciele zakładu pogrzebowego Animus, który powstał w 1985 roku i jest najstarszą prywatną firmą funeralną w Lublinie. Opowiadają nam o codziennym obcowaniu ze śmiercią.
Monika jest tanatokosmetologiem. Przygotowuje ciała nieboszczyków przed pogrzebem. Do zmarłych mówi po imieniu.
- To rodzaj rozmowy?
- Prosimy, żeby „współpracowali”.
- Współpracują?
- Tak, czasem jeszcze wykonujemy masaż, żeby rozluźnić mięśnie. To mit, że po śmierci łamie się zmarłym kości, byle tylko zmieścili się w trumnie. Wystarczy cierpliwość, delikatność i… imię.
Makijaż dla zmarłego
Praca w zakładzie pogrzebowym Animus zaczyna się rano. Często o ósmej. Trzy ciała to kilka godzin roboty. Toaleta, ubieranie, maskowanie makijażem pośmiertnych zmian, zasinień skóry, jej bladości.
- Kobiety często chcą mieć fryzurę, make up, doczepione rzęsy. Wyglądać tak, jak za życia. Stosujemy więc specjalne preparaty, które po pół godzinie stapiają się ze skórą i przywracają kolor.
- Jak to wygląda u mężczyzn?
- Makijaż jest delikatniejszy. To bardziej retusz. Chodzi o to, żeby osoba wyglądała naturalnie. Jakby spała. A nie jak manekin.
- Ile zajmują takie zabiegi?
- Nawet półtorej godziny. Ważny jest szacunek do zmarłego. Stąd dokładna toaleta: mycie, suszenie włosów, ubieranie. Wszystko etapami. Lubię to robić. Przywracać twarzom spokój.
- Bywa to dla pani obrzydliwe?
- Nie, przyzwyczaiłam się.
- Nawet ciała po wypadkach?
- Takie najpierw trafiają do prosektorium szpitalnego, pod nadzorem prokuratora, a dopiero potem do nas. Bywa, że są w złym stanie.
- Wyobrażam sobie.
- Maskujemy obrażenia, nakładamy perukę, okaleczenia zasłaniamy płótnem.
- Pamięta pani jeszcze swój pierwszy makijaż pośmiertny?
- Nie czułam lęku, tylko chłód skóry. Inną fakturę. Brak ciepła.
Zapach trumny
Mózgiem Animusa jest Krzysztof. To brat Moniki. Oboje są dziećmi Mirosława Woźnego i Marty Woźnej, pionierów prywatnej branży pogrzebowej w Lublinie. Ich firma powstała w 1985 roku. PRL-owscy urzędnicy początkowo nie mogli uwierzyć, że takie przedsiębiorstwo prowadzić można na własną rękę. Istniały tylko zakłady państwowe, biznes funeralny monopolizował PUK.
Mirosław Woźny miał wtedy zaledwie dwadzieścia pięć lat. Za nim stał ojciec Stanisław, dziadek Krzysztofa i Moniki. Był stolarzem, pochodził z okolic Poznania. W latach siedemdziesiątych do zbijania mebli dołożył jeszcze produkcję trumien. To był naturalny krok. W tej niszy każda stolarnia mogła liczyć na zbyt.
Pomagał mu Mirosław, który po zdobyciu dyplomu czeladniczego zapracował na dyplom mistrzowski i założył własną stolarnię na Sławinie przy ulicy Zbożowej, a następnie rozszerzył działalność o usługi pogrzebowe. Marta Woźna, jego małżonka, była po szkole krawieckiej, szyła „kapki” i dekoracje do trumien.
Krzysztof: - Wychowywaliśmy się przy stolarni. Trumny, zapach drewna, rozmowy o śmierci.
Monika: - Nigdy nie baliśmy się tego tematu. Ja od małego marzyłam, żeby malować, przygotowywać twarze zmarłych do pogrzebu.
Krzysztof: - Mój pierwszy przeprowadzony pogrzeb był w Wąwolnicy. Ciężki, pod górkę, naprawdę stromą, trzeba było nieść trumnę na ramieniu. Dziś już się tego nie robi, przepisy BHP nie pozwalają, wtedy to była norma. Przez kilka pierwszych lat robiłem pogrzeby fizycznie. Właściwie od szesnastego do dwudziestego trzeciego roku życia. Skończyło się problemami z kręgosłupem.
Hawajska koszula czy garnitur?
Mirosław już nie żyje. Marta Woźna, jego małżonka i wieloletnia właścicielka Animusa, wciąż pozostaje blisko zakładu. Pilnuje, dogląda i doradza. Ale stery w nim oddała swoim dzieciom. Rządy sprawuje więc Krzysztof, któremu sekundują siostra Monika i żona Katarzyna, zajmująca się obsługą klienta i organizacją pogrzebów.
Przyjmują mnie w zakładzie pogrzebowym przy Alei Spółdzielczości Pracy. Siadamy w Sali Pożegnań, która wygląda nowocześnie i stylowo, czerń miesza się w niej ze złotem, w jej centralnej części wisi telewizor.
Krzysztof: - Przygotowujemy prezentację ze zdjęć zmarłej osoby. Czasem to cały życiorys opowiedziany obrazami. Rodzina może wspominać. Oglądać te chwile razem. W wąskim gronie. Bardzo intymnie. Trumna stoi obok.
- Otwarta?
Krzysztof: - Jeśli rodzina tak chce.
- Wszyscy chcą takich prezentacji?
Krzysztof: - Niektórzy wolą pożegnać bliskiego szybko. Bez zbędnej oprawy. Ale gdy umiera ktoś młody albo tata, mama, dziadek czy babcia, czyli ktoś, kto był całym światem dla dziecka, wnuka, kolejnych pokoleń, rodzina decyduje się na taką możliwość, jest ona zresztą bardzo osobista.
- Jakie ubranie zakłada się wtedy zmarłemu?
Krzysztof: - Czasem garnitur. Czasem ulubiony dres. Mieliśmy pana w szortach i koszuli hawajskiej. Tak chciał. W tej pracy chodzi o to, żeby każdy mógł odejść po swojemu.
Monika: - Rodziny często pytają, co wypada włożyć do trumny.
Krzysztof: - Pytamy: „A co lubiła osoba zmarła?”. Pogrzeb robimy dla niej, nie dla rodzimy. Jeśli całe życie nie nosił krawata, to po co ma go mieć po śmierci? To bez sensu. Ktoś lubił pączki, ktoś inny papierosy, ktoś piwo. I tak, zdarzyło się włożyć nam do trumny puszkę piwa.
Monika: - Ale też krzyżówki, długopis, mały wianuszek z suszu od babci.
Żałoba
- Po tylu latach obcowania ze śmiercią umiecie mówić o niej bez patosu? Bardziej technicznie? Zawodowo?
Krzysztof: - Nie da się przejść obok śmierci obojętnie. Kiedy umiera komuś mama, tata, bliska osoba, nie można traktować tego jak urzędowej sprawy. Za łatwo zranić rodzinę. Są firmy, które działają jak korporacje. Pracownik od ósmej do szesnastej. Bez emocji: „Proszę, następny”. Pamiętam człowieka, który w zimie czekał dwie godziny przed zakładem pogrzebowym, żeby w końcu usłyszeć, że go nie przyjmą, bo nie mają czasu. U nas nie ma czegoś takiego.
- Ludzie w żałobie potrafią zachowywać się nieracjonalnie, prawda?
Krzysztof: - Każdy reaguje inaczej. Krzykiem, rozpaczą, czasem złością. Bywa, że ktoś na mnie nakrzyczy, a po tygodniu dziękuje i wystawia opinię z wdzięcznością.
- Istnieją różne rodzaje, objawy i fazy żałoby. Jakie obserwujecie najczęściej wśród rodzin zmarłych?
Krzysztof: - Najgorzej, gdy nie mają czasu na żałobę. My bierzemy na siebie wszystkie formalności. Akty zgonu, zasiłek, transport. Rodzina może przyjść od razu po śmierci bliskiego i niczym się nie zajmować. Czasem jedziemy do domu, jeśli ktoś nie może przyjechać.
Monika: - Jak do pewnego starszego pana na wózku, który chciał pochować żonę, ale ograniczenia związane z wiekiem i zdrowiem mu na to nie pozwalały.
- Zdarzyło się wam odmówić komuś pogrzebu?
- Krzysztof: - Raz, dawno temu. Rodzina zaczęła dyktować ceny. Tata powiedział wtedy: „Jeśli chcecie najtaniej, to nie tutaj. My robimy jakość”.
Ozdobność wieka trumny
Przed wejściem do Sali Pożegnań stoją trumny. Myślę aforyzmem Stanisława Jerzego Leca: „Wieko trumny, od strony użytkownika, nie jest ozdobne”.
- Jak rozróżnia się trumny?
Krzysztof: - Po drewnie. Najczęściej używamy dębu i sosny. Dąb to klasyka, symbol trwałości. Sosna jest lżejsza, ma przyjemny zapach. Robimy też z topoli. Kolory są różne. Wszystko zależy od bejcy i wykończenia.
- Zdarzają się kolory ekstrawaganckie?
Krzysztof: - Sprzedaliśmy kiedyś trumnę ciemnoniebieską z białymi rączkami i krzyżem. Dla policjanta.
- Kolorystyka więc zrozumiała. Ale chodziło mi o odcienie bardziej egzotyczne…
Krzysztof: - Ludzie na razie nie eksperymentują z jaskrawymi kolorami. Ale pewnie młodsze pokolenia zaczną. Choć kto wie, czy w ogóle zostaną pogrzeby tradycyjne, bo coraz częściej wybiera się kremacje.
- Dlaczego?
Krzysztof: - Głównie przez koszty. Miejsce w kolumbarium kosztuje dwa tysiące, dla czterech osób. Pojedynczy grób zaś sześć tysięcy. To znacząca różnica. Rodziny często chcą być razem w jednym miejscu. Bywa, że w jednym grobie jest nawet szesnaście urn. I to się będzie nasilało, bo ludzie mają mniej czasu, mniej tradycyjnych więzi.
- W Lublinie faktycznie brakuje miejsc na cmentarzach?
Krzysztof: - Dwanaście lat temu zapowiadano, że Majdanek zapełni się w sześć lat, a dalej działa. Ma powstać nowy cmentarz przy Poligonowej i krematorium. I dobrze. Na pewno jednak, gdyby większość wybierała kremację, o brakujących miejscach w ogóle by się nie rozmawiało.
Nie obudzić się w chłodni
Zakład pogrzebowy Animus posiada chłodnię i prosektorium, gdzie przygotowuje się ciało do pochówku. Pani Monika wybudowała się tuż obok.
Krzysztof: - Mamy niestandardową chłodnię. Tak zaprojektowaną, żeby łatwo było utrzymać czystość. W klasycznych komorach chłodniczych zapach wchodzi w ściany, trudno je czyścić. U nas ciała leżą na stojakach ze zmywalnymi tacami.
- Gdybym tam wszedł, to bym się przestraszył?
Krzysztof: - Możliwe, to przecież komory chłodnicze ze stojakami. Ale wszystko jest zabezpieczone. Można je otworzyć od środka. Gdyby, czysto teoretycznie, ktoś żywy został tam zamknięty, wyszedłby sam. W środku jest zielony przycisk bezpieczeństwa otwierający drzwi chłodni.
- Komuś kiedykolwiek zdarzyło się „obudzić w chłodni”?
Krzysztof: - U nas nie. Ale był głośny przypadek w Lubartowie. Starsza kobieta obudziła się w chłodni, wyszła i poprosiła o herbatę. Podobno żyła jeszcze kilka lub kilkanaście dni. Dla pracowników to był większy szok niż dla niej. Myśleli, że widzą ducha.
- Ile ciał leży aktualnie w chłodni?
Krzysztof: - Trzy. Jedno już po kremacji.
- Jak długo ciało może tam czekać na pogrzeb?
Krzysztof: - Dwa, trzy dni. Tyle trwa przygotowanie i kremacja. Ale zdarzało się, że ciało czekało miesiąc, dwa, bo rodzina chciała przyjechać ze Stanów. Prawo pozwala przechowywać urnę z prochami do roku, zanim trafi do grobu.
- Dość długo.
Krzysztof: - Przepisy pogrzebowe są archaiczne, powstały w 1956 roku. Nie ma jasnych zasad dotyczących kremacji i postępowania z prochami. W praktyce rodzina może sama odebrać urnę z krematorium i przewieźć ją, gdzie chce. Wystarczy oświadczenie, że prochy zostaną pochowane.
- Jak to wyglądało podczas COVID-u? To był czas, kiedy świat stanął do góry nogami, również ten pogrzebowy.
Krzysztof: - Było dużo więcej zgonów. I to nie z powodu samego wirusa. Ludzie po prostu nie mieli dostępu do lekarzy. W Polsce zmarło wtedy nadmiarowo dwieście pięćdziesiąt tysięcy osób, tak mówią statystyki. Jako jedyni w Lublinie nie chowaliśmy nikogo w workach. Inne zakłady musiały. Takie były zalecenia. My jednak uznaliśmy, że to brak szacunku. Nasi pracownicy mieli kombinezony, maski, środki ochrony. Każde ciało było umyte, przygotowane, sfotografowane, żeby rodzina miała pewność, że to ich bliski.
- W innych firmach zdarzały się pomyłki?
Krzysztof: - W Lublinie zrobiło się głośno, gdy korporacja pogrzebowa pomyliła ciała. Rodzina przyszła na pożegnanie i zobaczyła kogoś innego. Firma chciała szybko „naprawić” sprawę. Tylko że ciało zostało skremowane. Choć skremowane być nie miało. Została urna. Nieodwracalna pomyłka. W korporacjach nikt nie bierze osobistej odpowiedzialności. W firmie rodzinnej każdy pracuje pod własnym nazwiskiem.
- Często to podkreślacie.
Krzysztof: - Robimy dwadzieścia, trzydzieści pogrzebów miesięcznie. W czasie pandemii spróbowaliśmy pięćdziesiąt, ale to było wyczerpujące i mieliśmy dość. Robimy mniej, ale z godnością. Pracuję u nas ludzie, którzy są w zawodzie od lat dziewięćdziesiątych. Najlepsi w branży. Oni wiedzą, że ciała nie da się przygotować w piętnaście minut. To nie hurtownia. W zakładach pogrzebowych, przejętych przez korporacje, tego nie rozumieją.
Łowcy ciał
Według polskiego prawa pomiędzy szpitalami a zakładami pogrzebowymi nie mogą istnieć umowy o współpracy. Wiele lat temu w Łodzi wybuchła jednak afera „łowców skór”. Był to proceder zabijania pacjentów przez pracowników łódzkiego pogotowia ratunkowego i sprzedaży informacji o zgonach zakładom pogrzebowym. To sytuacja ekstremalna, obrzydliwa w swojej barbarzyńskości, ale istniejąca jako skutek głębszej, choć subtelniejszej patologii.
Krzysztof: - Nigdy nie podpisywaliśmy umów ze szpitalami.
Monika: - W niektórych miastach to norma. Zakłady mają umowy ze szpitalami i odbierają każde ciało, które tam trafi. Rodzina nawet nie wie, że ma wybór. Potem słyszymy: „Bo nasz zmarły jest już w tamtej firmie”. A to nieprawda. Rodzina może wybrać dowolny zakład.
- Skąd wzięły się te układy, układziki?
Krzysztof: - Kiedyś zakłady pogrzebowe działały przy szpitalnych prosektoriach. Prowadziły tam chłodnie, odbierały ciała. W pewnym momencie minister zdrowia Religa wprowadził regulacje prawne zakazujące działalności zakładów pogrzebowych na terenie szpitali. Chodziło o to, żeby pacjent w szpitalu nie musiał patrzeć na stojący za oknem karawan. I słusznie. Firmy pogrzebowe zaczęły odbierać ciała ze szpitala „na zewnątrz”. Szpitale pozbyły się kosztów chłodni, a zakłady zaczęły między sobą walczyć o zmarłych cenami na przetargach.
- To znaczy?
Krzysztof: - Firmy pogrzebowe podpisują umowy przetargowe ze szpitalem nawet na zwiezienie ciała za jeden grosz. Walczą o każde ciało, jak o towar. A przecież to jest czyjś tata, czyjaś mama. Rodzina, widząc, że zmarły już gdzieś „trafił”, często nie ma siły nic zmieniać.
Monika: - Pamiętam, jak tata zmarł w 2015 roku. Miał 54 lata…
Krzysztof: - Kiedy siostra poszła po dokumenty do szpitala, od razu chcieli ją wysłać do konkretnego zakładu, z teczką, z nazwą firmy. Musiała tłumaczyć, że tata miał własny zakład pogrzebowy. Nie chcieli oddać ciała. Trzy godziny trwała walka, papiery, upoważnienia. Nikt nie wiedział, jak postąpić, bo system jest źle ułożony.
Monika: - Po śmierci szpital powinien zapytać rodzinę, czy ma wybrany zakład. Jeśli nie, dać im czas. Choćby dwie godziny. Dopiero gdy nie ma kontaktu z rodziną, ciało mogłoby trafić do firmy, z którą szpital ma umowę. Decyzja powinna należeć do rodziny.
Metallica i Vabank
Obok zakładu pogrzebowego Animus znajduje się cmentarz przy ulicy Unickiej. Pracownicy firmy żyją trwającym tam pogrzebem wojskowym. Czekają na salwę honorową. I w pewnym momencie faktycznie robi się głośno.
- To show?
Krzysztof: - Ceremonie służb mundurowych, wojskowe, policyjne, są inne, bardziej uroczyste. Ale też w granicach smaku. Nie można robić show. Salwa honorowa jest akceptowalna. Fajerwerki już nie.
- Zdarzają się pogrzeby nietypowe?
Krzysztof: - Coraz częściej.
- Świeckie?
Krzysztof: - Mieliśmy pogrzeb, podczas którego rodzina chciała, żeby w czasie konduktu grała Metallica. Problem był tylko taki, że obok szedł tradycyjny pogrzeb. Dwa kondukty spotkały się i wyglądało to dość absurdalnie: tu rock, tam różaniec. Ale trzeba się dostosować.
- Organizujecie też pogrzeby według zasad innych obrządków religijnych?
- Krzysztof: - Mieliśmy kiedyś pogrzeb w stylu Hare Kryszna. Ceremonia ognia, przekładanie, muzyka. Kolorowo, tanecznie. Zupełnie inaczej niż u nas. Bardziej symbolicznie. Dostosowujemy się do każdej religii. Muzułmanie, prawosławni, świadkowie Jehowy, unitów też obsługiwaliśmy.
- Jak wygląda pogrzeb muzułmański?
Krzysztof: - Przyjeżdża imam. Udostępniamy prosektorium, on obmywa ciało zgodnie z rytuałem. Czasem podłoga jest cała mokra. Ale trzeba to uszanować.
- Najwięcej wciąż jest jednak pogrzebów rzymskokatolickich. Staracie się je jakoś urozmaicać?
Krzysztof: - Każdy pogrzeb ma u nas namiot. Chroni przed słońcem, deszczem. Nie nad grobem, a nad uczestnikami ceremonii. Ksiądz, urna, najbliżsi stoją razem pod jednym dachem.
- Gra muzyka?
Krzysztof: - Skrzypce są u nas standardem. Wprowadziłem je po śmierci ojca. Chciałem, żeby ostatni moment, gdy trumna schodzi do grobu, nie był ciszą przerywaną stukiem łopat.
- Ludziom się to podoba?
Krzysztof: - Mówią, że jest pięknie.
- Co grają?
Krzysztof: - Schuberta, Bacha, klasykę. Czasem rodzina prosi o coś współczesnego. Ostatnio na skrzypcach zagrano „Vabank”.
Świętej pamięci
Monika i Krzysztof są nie tylko wykształconymi tanatokosmetologami. Mają również uprawnienia do przeprowadzania zabiegów technicznych. Czasami przed kremacją trzeba na przykład usunąć rozrusznik serca z ciała zmarłego. Rozrusznik ten w piecu zadziałałby bowiem jak bomba. Nic trudnego. Zazwyczaj jest tuż pod skórą. Należy go więc delikatnie wyjąć. I fachowo zszyć miejsce po cięciu.
Krzysztof z wykształcenia jest poza tym grafikiem komputerowym. Szczyci się największym w Polsce wyborem wzorów klepsydr. Są to tradycyjne ogłoszenia o śmierci, zawierające informacje o zmarłym i o szczegółach pogrzebu, wywieszane przy kościołach, na tablicach ogłoszeń i klatkach schodowych, w zakładach pracy i sklepach. Animus takich wariantów ma czterdzieści osiem. Dla alpinistów góry i drzewa w tle, dla marynarzy morze…
- Dlaczego to tak ważne?
Krzysztof: - Klepsydry są robione byle jak. Pikseloza, błędy językowe. Nawet „świętej pamięci” piszą źle.
Monika: - A my wiemy, że każdy człowiek jest inny, każda rodzina inaczej przeżywa żałobę. I wszyscy wymagają szacunku. Czasem rozmowa o pogrzebie to tylko część spotkania. Reszta to opowieści o życiu. O tym, kim był zmarły. Znamy historie naszych klientów.
- Do tej pracy może wkraść się rutyna?
Krzysztof: - Staram się, żeby jej nie było. Żeby była rodzinna atmosfera, nie mechaniczna. Trzeba też dobrze płacić pracownikom, bo z niewolnika nie ma pracownika. Jeśli ktoś czuje się doceniony, to oddaje to w pracy.
- Co jest dla państwa największą nagrodą?
Krzysztof: - Nie pieniądze, tylko słowa wdzięczności. Kiedy rodzina dzwoni po pogrzebie i mówi: „Nie spodziewaliśmy się, że to może wyglądać tak pięknie”. Mieliśmy klienta, który marudził przy rozliczeniu, że jest za drogo, ale po pogrzebie przyszedł i powiedział: „Jakbym miał zapłacić dwa razy więcej, też bym zapłacił. Dziękuję”.
Monika: - Jesteśmy jedną z najlepiej ocenianych firm pogrzebowych w kraju.
- Jaka jest tego tajemnica?
Krzysztof: - Kontakt. Jesteśmy dostępni całą dobę. Rodzina może zadzwonić o siedemnastej i zapytać o zdjęcie, szczegół, drobiazg. W korporacjach pracownik kończy zmianę o szesnastej i nikt już nie odbiera. U nas rozmowa z rodziną może trwać półtorej godziny.
Ciepło życia
Krzysztof: - Tak jak mój dziadek miał mojego ojca, a mój ojciec miał mnie, tak ja też mam już następcę. Mojego syna Oliwiera. To on kiedyś przejmie Animusa.
Monika: - Mój syn, Kevin, ma już osiemnaście lat. Pewnie też kiedyś tu trafi, razem z Oliwierem. Chcemy, żeby to była ciągłość. Rodzinna praca, rodzinna historia.
- Nie macie wrażenia, że ta praca, przy tylu śmierciach, może wpędzać w depresję?
Krzysztof: - Nie. To nie jest smutny zawód, jeśli robi się go z empatią. Oczywiście, jest stres. Zawsze, gdy zaczyna się pożegnanie, serce bije szybciej. Bo chcemy, żeby wszystko było idealnie. Stresuje się tylko ten, komu zależy. Ale największą nagrodą jest wdzięczność rodzin. Ona daje siłę.
