"(...) będąc specjalistą od likwidacji ludzi, wykonywałem polecone mi wyroki bez emocji, ze stoickim spokojem, ciesząc się, że jestem potrzebny” – wyznaje Stefan Dąmbski, nieżyjący żołnierz AK. Kombatanci uważają, że pośmiertnie rozstrzeliwuje dobre imię AK
Celuję prosto w głowę
Oto zdanie z książki napisanej przez oficera Kedywu Komendy Głównej AK Aleksandra Kunickiego pt. "Cichy front” z rozdziału o zamachu na urzędnika warszawskiego Arbeitsamtu: "Elektryk nie wyjął pistoletu i nie strzelił, lecz gnany jakąś przemożną pasją, przebiegł przez jezdnię (...) i z gołymi rękami rzucił się na Niemca.” I tyle, ani słowa wyjaśnienia dlaczego "Elektryk” postąpił tak, a nie inaczej. Skąd u niego ta "przemożna pasja”?
Natomiast Dąmbski nie szczędzi szczegółów. Tak opisuje wyrok wykonany na Jadzi Pierożance, mieszkance Harty, za to, że wydała Niemcom swego narzeczonego, AK-owca:
"Celuję prosto w głowę. Jest księżycowa noc. Widzę to piękne ciało przed sobą i w ostatniej chwili odczuwam pewnego rodzaju żal. Zniżyłem lufę i równocześnie pociągnąłem za spust. Byle nie w głowę – pomyślałem – jak ona będzie wyglądać w trumnie. Długa seria... i koniec wszystkiego! Jadzia Pierożanka przestała istnieć. I dlaczego? Było to pytanie, które dręczyło mnie później tygodniami”.
Z ziemiańskiej rodziny
Dąmbski urodził się w 1925 r. w Nosówce, w ziemiańskiej rodzinie. Do AK wstąpił jako 16-latek. Najpierw służył w oddziale "Józefa”, dowódcy placówki AK w Hyżnem, później w 14 Pułku Ułanów jazłowieckich AK pod dowództwem majora "Draży”. Wyznaje, że pod koniec wojny uczestniczył na Dynowszczyźnie w akcji odwetowej na Ukraińcach, potem wykonywał wyroki na funkcjonariuszach UB i milicji. Po dokonaniu zamachu na komunistę Dobruckiego i starostę w Brzozowie uciekł na Zachód. Osiadł w USA.
Pod koniec życia zaczął spisywać wspomnienia. Nie dokończył ich. Samotny i chory na raka popełnił samobójstwo 13 stycznia 1993 r. w Miami.
Powrót do przeszłości
Z prawie stustronicowego zapisu wyłania się intrygujący portret byłego akowskiego "pistoleta”, czyli egzekutora, jak sam siebie nazywa Dąmbski. Z jednej strony, chwali się, że był specjalistą od likwidacji ludzi.
Z drugiej zaś strony, Dąmbski ma wyrzuty sumienia. Zawadiaka przemienia się w cynika. Bez skrupułów opisuje swoje wyczyny. Na przykład gdy uśmiercił śpiącego "Sowieczyka”, czyli radzieckiego sierżanta, wbijając mu kolbą karabinu gwóźdź między oczy. A na końcu wyznaje: "Doszedłem do tego zwierzęcego stadium głównie przez moje wychowanie w młodych latach – w atmosferze do przesady patriotycznej”.
Dąmbski istniał
Wspomnienia Dąmbskiego są tak emocjonujące, że rodzą się pytania o wiarygodność autora. Znawca dziejów AK na Rzeszowszczyźnie, dr hab. Grzegorz Ostasz, profesor Politechniki Rzeszowskiej, a zarazem konsultant naukowy "Egzekutora”, nie ma wątpliwości, że Dąmbski faktycznie był "pistoletem” działającym na terenie południowej części rzeszowskiego obwodu AK.
– Są dokumenty akowskie i powojenne ubeckie potwierdzające tożsamość Dąmbskiego – tłumaczy historyk. – Zachowały się też wzmianki o Dąmbskim w polskich archiwach londyńskich. Szukałem zapisków o ludziach, którzy po zakończeniu okupacji działali jeszcze w podziemiu i Dąmbski w nich występuje. Zapiski potwierdzają, że uczestniczył w zamachu w Brzozowie.
Źródła potwierdzają też opisane przez Dąmbskiego zdarzenia, zgadza się wiele nazwisk osób likwidowanych czy fakt wydawania wyroków.
Cicha likwidacja
Ale dr Ostasz nie jest bezkrytyczny wobec tych wspomnień. Przyznaje, że przyjęcie Dąmbskiego do AK, gdy rzekomo w pojedynkę zabił swego przyjaciela posądzonego o zdradę, przypomina inicjację do gangu, a nie do armii. – Nie mogę zapewnić, że Dąmbski czasami nie myli się, że nie fantazjuje.
Historyk powątpiewa także w tak dużą liczbę wyroków śmierci, wykonanych przez Dąmbskiego. Nie wie też, czy faktycznie, jak opisuje to egzekutor, wyroki wykonywano strzałem w tył głowy. – Rozmawiałem z co najmniej czterema osobami, które uczestniczyły w tego rodzaju akcjach – mówi dr Ostasz. – Podawali różne wersje. Na pewno było coś takiego, jak cicha likwidacja, bez użycia broni. Trzeba sobie wyobrazić, jak była wykonywana: czy gołymi rękami, czy bagnetem.
Egzekutor pod kontrolą
Historyk podkreśla, że w dziejach AK dochodziło do wielu wydarzeń, o których głośno się nie mówi. Takie zdarzenie miało miejsce w Mielcu na przełomie 1943/44 roku, kiedy egzekutorzy zlikwidowali komendę obwodu, czyli swoich szefów, bo było przypuszczenie, że mogli dopuścić się działań kryminalnych. Zlikwidowano wówczas trzech oficerów, w tym komendanta obwodu i ciężarną żonę jednego z nich.
Brawura Dąmbskiego rodzi podejrzenia, że nie był kontrolowany przez dowódców. – Nie ma mowy, by był kowbojem. Na pewno był kontrolowany przez dowództwo po tych akcjach, na pewno musiał zdawać sprawozdanie – stwierdza dr Ostasz. W sumie, dla rzeszowskiego historyka Dąmbski był "egocentrykiem o sadystycznych skłonnościach”.
Subiektywne źródło
W prawdopodobieństwo relacji Dabskiego jest skłonny wierzyć Piotr Szopa z rzeszowskiego IPN, autor m.in. pracy "Armia Krajowa w Strzyżowskiem”. Książkę Dąmbskiego określa on mianem "źródła historycznego subiektywnego”. Zwraca uwagę, że Dąmbski mówi dużo o podziemiu, ale nie wszystko. – Nie opowiada o tym, jak wyglądało jego życie, jakie były problemy dnia codziennego, jak był szkolony, jakie miał inne zajęcia bojowe. Koncentruje się tylko na wykonywanych wyrokach, co świadczyłoby o tym, że pod koniec życia faktycznie targały nim wyrzuty sumienia.
Chore majaczenia
Wspomnienia Dąmbskiego wzburzyły środowisko kombatanckie. Stanisław Kostka-Dąbrowa książki nie czytał, zna tylko fragmenty opublikowane w periodyku "Karta”. W okresie, o jakim pisze autor, pełnił odpowiedzialną funkcję w komendzie Podokręgu AK Rzeszów; od grudnia 1944 roku pod nowym ps. "Dzierżyński”, był oficerem dywersji w przemyskiej komendzie Obwodu AK-Nie-DSZ.
Jego zdaniem, opowieści Dąmbskiego to "chore majaczenia”. Nie wierzy, że tam, gdzie jakoby grasował "żądny krwi egzekutor”, nie obowiązywały stosowane wszędzie zasady dbałości o honor polskiego żołnierza. – Funkcjonowały konspiracyjne sądy cywile i wojskowe, obowiązywały wyroki określone jednoznaczną procedurą – podkreśla były akowiec. – Przecież nie można było zabijać na zasadzie własnych fantazji, dając przy tym upust swym sadystycznym instynktom.
Piotr Samolewicz/Nowiny