Do festiwalowego pokazu najnowszego spektaklu Leszka Mądzika "Odchodzi” opartego na ostatniej książce Tadeusza Różewicza "Matka odchodzi” zostało kilka dni. Choć sam artysta
od wielu lat zawzięcie milczy w swoich spektaklach i przed premierą skąpo cedzi słowa, dla Dziennika zrobił wyjątek.
- Przyszedł moment najważniejszy - poszukiwanie kobiety, która zagra w spektaklu. Odwiedziłem domy, gdzie starzy ludzie dożywają swoich dni. Niezwykłe sceny: w jednym pokoju się modlą, tu Radio "Maryja”, tu znowu ktoś nuci piosenkę młodości. Upatrzyłem sobie dwie kobiety o pięknych twarzach. Chciałbym, żeby któraś zagrała w moim spektaklu.
• Pańskie przedstawienia wymagają od aktorów sprawności. A tu stara kobieta?
- Zbudowałem rodzaj oświetlonej kabiny. Posadzimy ją na krześle. Będzie siedzieć i przewracać kartki książeczki do nabożeństwa. Nic więcej. Mam duży lęk, jak oswoi się z mrokiem spektaklu. Tym bardziej że te kobiety będą się zmieniać. Gdzie pojedzie spektakl "Odchodzi”, tam za każdym razem będę szukał starej kobiety.
• Kiedy narodził się pomysł
na "Odchodzi”?
- Dawno. Bardzo dawno. W pewnym sensie temat odchodzenia najbliższych osób jest zawsze w człowieku obecny. Ale nigdy jeszcze w swoim spektaklu nie dotykałem tematu odchodzenia najbliższej osoby, w tym wypadku matki. Trzeba było spotkania z literaturą, konkretnie z Tadeuszem Różewiczem.
• Jak doszło do waszego kontaktu?
- We Wrocławiu gościłem Różewicza na spektaklu "Wrota”. Z lękiem pokazywałem mu ten spektakl, bo jest w nim dużo biologii, witalności i dynamiki. W rozmowie po przedstawieniu poczułem, że zostało przez niego przyjęte. Na koniec długiej rozmowy podarował mi książkę "Matka odchodzi”. Wziąłem to z sobą. Nagle zacząłem czytać i zobaczyłem od razu obrazy.
• Jakie?
- Tak się złożyło, że wiele scen w tej książce dzieje się w deszczu. Dużo opadów, wilgotności, przemijania. Drugi obraz, który mi utkwił, to oczy. Oczy jego matki. W których czyta się wszystko: radość, wyrzut, akceptację, tolerancję. Szybko mi się to przełożyło na osobiste doświadczenia. Matka odchodzi - to temat, wobec którego wcześniej czy później musimy stanąć.
• Mocny temat...
- Nagle uderzyło mnie, że trzeba kogoś stracić, żeby do końca uświadomić sobie, co dla nas znaczył. Czytając Różewicza, widziałem obrazy. Nie musiałem na nie czekać. Układały się w kadry. Widziałem fakturę stołu, czułem dźwięk naczyń, w których obmywane były nogi matki, dotykałem zawiesiny, mówiącej o zbliżającym się dramacie odejścia.
• Czy trudno było przełożyć język dramatu na scenę?
- Nieprzypadkowo ubrałem dramat odejścia w metaforę kieratu. Co to jest kierat? Jesteś do niego zaprzęgnięty, nie możesz się na chwilę oderwać. Wciąż krążysz wokół, ciągnąc za sobą balast pamięci. Obracający się kierat jest szkieletem nowego spektaklu. Otwiera kolejne pejzaże i poświaty. Czytając "Matka odchodzi” nie mogłem rozstać się z twarzą matki Różewicza i przywołałem ją w finale spektaklu. Rodzi się z jego gleby. Jakbym z ziemi wyorywał macewy, które wstają, ujawniają się człowiekowi i znowu pokornie chowają się w glebie.
• Czy Tadeusz Różewicz zna kolejne etapy pracy nad spektaklem?
- Odbyliśmy wiele rozmów na temat przedstawienia. Często je przerywał, mówiąc, że jest zmęczony. To samo działo się w korespondencji. Czułem, że chciał znać fazy powstawania spektaklu, chciał wiedzieć, ku czemu ja zmierzam, chciał być blisko narodzin "Odchodzi”. Jakby bał się, żebym zbytnio nie oddalił się od jego książki, nie popełnił artystycznego fałszu.
• Skąd w tandemie Mądzik - Różewicz wzięła się Urszula Dudziak?
- Jak w wielu moich spektaklach - za sprawą zrządzenia losu. Nagle znalazła się w moim domu. Splot wydarzeń zrodził odwiedziny. Po dwóch tygodniach ofiarowała mi płytę. Znalazłem na niej jeden utwór, który klimatem wpasował się w przedstawienie. Zgodził się z Różewiczem. Trzeba było dwóch, trzech dni i dzwonię do Urszuli Dudziak, że robię najnowszy spektakl, muzykę pisze Marek Kuczyński, czy nie zechciałaby z nami pracować. Mówi: Lesiu, zrobię ci to!
• Spotkaliście się. Ciężko było pogodzić dwa temperamenty?
- Mówię: ty też nie będziesz wieczna. Nie chodzi o zmarszczki. Czas robi swoje. Nie oszukujmy się. Burzliwie było. Po kilku tygodniach dostaję próbki muzyki z jej wokalizą. Zupełnie siebie opuściła. Jest w tym chorałowy zaśpiew, nostalgia, dramat. Cudownie się zgodziło.
• Kolory spektaklu - jakie są?
- Czernie, niebieskości, sinice, biele, szarości. Cały czas z mojego świata.
• Rekwizytorium? Ziarno, ptaki, ziemia?
- Dużo rzeczy było w próbach. Aż się dziwie sobie, że po kolei obierałem spektakl z kolejnych rekwizytów. Było ziarno, nie ma ziarna. Poszedłem w kierunku maksymalnej prostoty. Jest dużo pejzaży do kontemplacji. Poza tym bardzo jest pokornie i zgrzebnie...