W ostatni piątek nie spałem. Czekałem aż wejdziemy. Mięliśmy wejść dopiero o północy, więc czasu było sporo. Żeby nie usnąć, oglądałem TV, nasłuchiwałem i rozglądałem się wokół.
Telewizja była straszna. Jakbym miał 60 lat, to by mi się przypomniały relacje z obchodów urodzin Stalina albo innej Gomułki. Rozanielone twarze, patos wielki y ogromny, a każde słowo zaczynało się od przedrostka „naj”. Największe, najważniejsze... Ale to się nie liczy.
Koncerty unijne pokazywane w tivi też były straszne. Pełne zadęcia i rzewnego łkania o odcieniu radosnym. Gdybym miał 90 lat, to może miałbym problemy z uszami i nie musiał tego słuchać. Ale i to się nie liczy.
Niektóre koncerty były jednak fajniejsze od innych. Na jednym gitarzysta Lady Pank był wyraźnie nie w formie i kazał co niektórym widzom „spier....lać”. Ale to również się nie liczy.
W przerwach miedzy zachwytami nad Unią pojawiały się osobniki, co to zachwytów nad Unią nie czyniły, bo jej nie polubiły. Że nas wykupią, że niewolnikami kapitalistów zostaniemy, że kultura narodowa umrze, że polskie dziecięcia na lep brukselskich pedofilów wydajemy. Głupoty straszne, ale to zawsze jakaś atrakcja była. To się jednak nie liczy.
A co się liczy? Następnego dnia poszedłem na przystanek autobusowy. Autobus się spóźnił. W knajpie chciałem coś wypić, ale nic nie było; bo nie dowieźli, bo się skończyło... A jak w końcu coś podali to w wyszczerbionej szklance. W sklepie kobieta brudną ręką najpierw podaje chleb, a potem tą samą łapką zgarnia kasę. Zajrzałem do dworcowej toalety. Niezły syf. A wieczorem w tivi dalej leciały koszmarne telenowele.
I to się liczy. Owszem, weszliśmy, ale tak naprawdę nic się nie zmieniło.