Wtorkowy koncert z okazji Święta Niepodległości na Placu Zamkowym w Lublinie wzbudził we mnie dwa przeciwstawne uczucia - poczucie dumy i żenady. Kilka słów o współczesnym patriotyzmie, polskim sposobie świętowania i specyficznej miłości do ojczyzny zaprezentowanym podczas wspomnianego wydarzenia.
Z dużej sceny 11 listopada wybrzmiał nieoczywisty zestaw utworów, które można byłoby uznać za ciekawą przeciwwagę dla powtarzanych do znudzenia, przygnębiających pieśni wojennych w rodzaju "Pierwszej Brygady".
Tutaj dwa słowa komentarza. Jakkolwiek oczywistym jest pamięć i szacunek dla żołnierzy walczących o Rzeczpospolitą, tak dzieci śpiewające pełne goryczy utwory od dawna budzą we mnie rodzaj wewnętrznego sprzeciwu. Gdyby to miało zależeć ode mnie - z żołnierzy, którzy tłumnie i bohatersko ginęli - umowny pasek z poziomem chwały przesunąłbym nieco w kierunku tych, którzy na polach bitew okazali się po prostu najskuteczniejsi w posyłaniu naszych wrogów na tamten świat. Pamięć dla tych, którzy zestrzelili najwięcej samolotów z czarnym krzyżem, zniszczyli najwięcej czołgów z czerwoną gwiazdą itd. To lepszy wzór dla polskiej młodzieży niż zrozpaczeni straceńcy zmierzający na "krwawych ofiar stos". Koniec dygresji pierwszej.
Zanim o lubelskim koncercie - dygresja druga. Obserwując od lat standardowy sposób obchodów naszego Święta Niepodległości, często mam wrażenie uczestniczenia w czymś w rodzaju wojskowych Zaduszek. Dalszego ciągu pewnej konwencji rozpoczynającej się mniej więcej 1 listopada. Zaduma, pochylone głowy, malujący się na twarzach zebranych smutek. Do tego oczywiście składanie wieńców pod patriotycznymi pomnikami oraz do kompletu - zapalanie zniczy (i nie chodzi o Grób Nieznanego Żołnierza). Znicze uważam za dość specyficzny sposób okazywania radości. Nawiązując do internetowych memów - it is not just a way, it's a Polish way.
Patriotyzm - i to będzie już ostatnia dygresja - nie ma dla mnie również zbyt wiele wspólnego z wytatuowaniem sobie dużej kotwicy "Polski Walczącej", odpaleniem dymiącej racy, noszeniem koszulek z napisem (tutaj wstaw sobie Czytelniku dowolną datę historyczną) - "PAMIĘTAMY", czy krzyczeniem haseł informujących na czym, zamiast czego i kto będzie wisiał. Mimo to uważam również, że nikomu nie wolno redukować patriotyzmu do jakiegoś jedynie słusznego zestawu gestów i symboli zatwierdzonych przez szeroko pojęty mainstream jako wystarczająco nowoczesne i europejskie.
Wracając do koncertu - mimo niesprzyjającej aury event przyciągnął tysiące ludzi. Tak dużej, nowoczesnej sceny Lublin chyba jeszcze nie widział. Dobrze wyglądał także w telewizyjnym obrazku. Dostrzegłem jednak pewien zgrzyt, który mnie to dobre, pozytywne wrażenie, osłabił. A był nim występ piosenkarki o pseudonimie Mery Spolsky. Wyszła na scenę cała na biało-czerwono i zaśpiewała utwór "Kocham Polskę" ze swojej najnowszej płyty. Na pierwszy rzut ucha - pasuje jak ulał. Młoda kobieta kocha Polskę i jeszcze wydaje płytę 11 listopada. Co może pójść nie tak? Otóż wystarczy chwilę tego dzieła z jako takim zrozumieniem posłuchać, by dojść do wniosku, że pani Mery stworzyła pastisz, karykaturę patriotyzmu, a jej utwór tę kochaną rzekomo Polskę po prostu ośmiesza.
Już w pierwszej zwrotce ojczyzna kojarzy jej się z "paniami na trasie", czyli stojącymi przy drogach prostytutkami oraz kiczowatym "podświetlonym orłem". Refren z kolei mówi o marzeniu o dwóch tatuażach nazwanych bardziej ulicznie - "dziarami". Jeden ma przedstawiać orła, a drugi litery JP. Artystyczny prztyczek w kierunku powierzchownego, kibolskiego (można by powiedzieć) patriotyzmu, byłby nawet do pewnego poziomu strawny. Ale Mery niestety idzie o wiele dalej.
O tym, co pani Spolsky tak naprawdę sądzi o swoim kraju, dokładniej widać w teledysku do wspomnianej piosenki, którego lubelska publiczność na Placu Zamkowym nie zobaczyła. Klip uwypukla wszystko co najgorsze, brzydkie, obciachowe lub zwyczajnie biedne. Dla wokalistki Polska to stara buda z kebabem, solarium i popsuty passat na zapyziałym blokowisku. To meblościanka z PRL-u, dresiarze, domokrążcy-naciągacze oraz duży obraz papieża Polaka w pokoju.
Wydaje się jakby Mery ze swoją opowieścią o Polsce utknęła gdzieś mentalnie w 1993 roku, nie zauważając zupełnie, że dworzec w Kutnie z piosenki Kazika już dawno przeszedł generalny remont, a ze starych passatów Polacy w dużej mierze zdążyli przesiąść się do SUV-ów. I w porządku, artystka nie musi pokazywać blichtru i świecidełek, może redukować polskość do szarego blokowiska jeśli ma taki kaprys.
Ale na litość - czy tak głęboko krytyczny rodzaj spojrzenia na ojczyznę na pewno pasował do konwencji patriotycznego koncertu z okazji Święta Niepodległości? Czy budka z kebabem i "panie na trasie" to jest ta prawdziwa Polska, z której według przekazu TVP mamy być dumni w nasze narodowe święto?
