Pięć jednostek straży pożarnej przez kilka godzin walczyło z pożarem domu, który w piątek wybuchł w Kazimierzu Dolnym. Pierwsi na miejsce przybiegli parkingowi oraz jeden z turystów, którzy ryzykując własne zdrowie, wynieśli z domu małe dziecko. Rodzina straciła cały dobytek.
Dym jako pierwszy zauważył Jan Kubiś z Kazimierza Dolnego, pracownik parkingu położonego w pobliżu ul. Lubelskiej. Zareagował błyskawicznie, nie zastanawiając się pospieszył na ratunek.
- Wydobywał się spod dachu, więc zrozumiałem, że ten dom się pali. Wiedziałem, że mieszka tam rodzina z małymi dziećmi. Zawołałem brata i szybko pobiegliśmy, przeskakując po drodze płot. Sam mam astmę i problemy z sercem, ale zdołałem wbiec na schody. Wyżej już nie dałem rady, bo nie mogłem oddychać - opowiada.
Na schodach wyprzedził go jego brat, Michał Kubiś. - Wbiegłem na poddasze, ale dziecka nigdzie nie było widać, tam było gęsto od dymu, zbiegałem nabrać powietrza i wracałem chyba ze trzy razy - mówi mężczyzna. Krzyki dobiegające z domu usłyszał jeden z przechodniów, pan Piotr, turysta z Siedlec, który dopiero co przyjechał do Kazimierza ze swoją rodziną.
- Gdy wszedłem do tego domu, na dole był starszy pan. Zapytałem go ile jest dzieci w domu, powiedział, że jedno. Był w dużym szoku. Chyba nie wiedział, co się dzieje. Wbiegłem na górę, znalazłem to dziecko i szybko je stamtąd zabrałem. Po chwili buchnął ogień - opowiada Piotr Smulikowski, który przekonuje, że każdy na jego miejscu zachowałby się tak samo. - Gdyby nie ja, zrobiłby to ktoś inny - podkreśla.
Na szczęście, 2-letniemu chłopcu, Wojtkowi, nic się nie stało. Mężczyźni, którzy jako pierwsi pobiegli na ratunek również mają się dobrze. Drugie z dzieci, 5-letnia dziewczynka, w czasie pożaru była w przedszkolu, a ich babcia, Zofia, na zakupach. - Nie było mnie raptem 20 minut. Martwię się o córkę, bo straciła wszystko, co miała. Została tylko z tym, z czym wyszła z domu. Jest w szoku - opowiada kobieta.
Wnukiem opiekował się 71-letni dziadek, który nie zauważył niczego niepokojącego. Jemu również nic się nie stało.
Rodzina zamierza odbudować zniszczenia. - Nie mamy innego wyjścia, nie zostawimy go, bo nie mamy gdzie pójść - przyznaje pani Zofia. Na razie zamieszkają u drugiej z córek, w Rzeczycy. Ich sąsiedzi zaczęli już organizować dla nich pomoc.
- Potrzeba pampersów w rozmiarze 5, ciepłych ubrań dla chłopca w wieku 2 lat i 5-letniej dziewczynki. Ich mama ma 27 lat, rozmiar ubrań xs lub s. Potrzebny będzie także wózek, zabawki, wszystko spłonęło - zaapelowała za pośrednictwem internetu pani Gabriela, mieszkanka Kazimierza Dolnego.
Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Pod postem szybko pojawiły pozytywne komentarze od osób, które zadeklarowały chęć wsparcia pogorzelców. - To jest wielka tragedia. Oni naprawdę stracili wszystko - mówi Jan Kubiś, który jeszcze godzinę po akcji ratunkowej nie mógł dojść do siebie.
Wezwani na miejscy strażacy mieli spore problemy z dojazdem pod wskazany adres. Wszystko za sprawą zbłąkanych kierowców, którzy w ul. Lubelską wjeżdżali pod prąd (czyli na skróty). Nie pomagał także sznurek aut zaparkowanych po jednej ze stron tej dość wąskiej ulicy.
Akcja gaśnicza trwała przez kilka godzin. Jedną z pierwszych decyzji było wyniesienie na zewnątrz butli z gazem, która znajdowała się w kuchni, na poddaszu. Gaszenia pożaru nie ułatwiały materiały wykończeniowe, m.in. boazerie. Jego przyczyna na razie nie jest znana.