Na ulicy Jedność wilczur zaatakował młodą kobietę. Napadnięta może mówić o szczęściu. Przed agresywnym psem uratował ją mężczyzna, który przypadkiem zauważył całe zajście.
Podobnego zdania jest Irena Koziak. Rok temu ją i jej jamnika Kirgiza napadł wilczur. Kobieta przypłaciła ten atak siniakami i zdenerwowaniem. Pies, po skomplikowanych złamaniach, do końca życia będzie nosił w nodze druty.
– Ja już nawet nie mówię o kosztach, które poniosłam na jego leczenie – mówi I. Koziak. – Chodzi po prostu o to, że człowiek nie może się czuć bezpiecznie na swoim osiedlu. I nikt za to nie czuje się odpowiedzialny. Wtedy pomogli mi przypadkowi ludzie, nie służby porządkowe. Prezydent, do którego napisałam w tej sprawie, odesłał mnie do Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej, a prezes MPGK stwierdził, że spółka zrobiła wszystko, co trzeba. I dla nich to jest koniec sprawy. A my tu mieszkamy i nie ma dnia, żeby nie kręciły się tutaj psy bez właścicieli. Czego trzeba, żeby problem rozwiązano? Mają kogoś zagryźć?!
Pani Irena od wypadku, wychodząc na spacer z psem zabiera ze sobą drewniany kij. Tak na wszelki wypadek. Ale to przecież nie jest rozwiązanie.
Tymczasem psa, który zaatakował kobietę na ul. Jedność do tej pory nie udało się schwytać. – Po sygnale od Straży Miejskiej odłowiliśmy w tym rejonie już trzy psy – mówi Mirosław Blacha, administrator schroniska dla zwierząt w Chełmie. – Ale ten, który był najbardziej agresywny jakby zapadł się pod ziemię.
Problem z wałęsającymi się i agresywnymi psami mają nie tylko mieszkańcy Dyrekcji. Sygnały w tej sprawie otrzymaliśmy także z innych rejonów miasta, m.in. osiedla Zachód. Czy rzeczywiście kwestii bezpańskich zwierząt nie da się rozwiązać? Spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie już jutro. Przedstawimy także naszym Czytelnikom, co w tej sprawie robi Straż Miejska i pracownicy schroniska dla zwierząt.