Od rana na jednym z włodawskich osiedli trwa akcja poszukiwawcza. Dzielnicowi wspierani przez kolegów z komendy i wolontariuszy przeszukują piwnice i inne zakamarki, gdzie mogły przyjść na świat małe kocięta.
Informację o domniemanym mordzie na kociętach dyżurny włodawskiej komendy przyjął w środku nocy. Skoro świt mundurowi wyruszyli w teren.
Na początek odwiedzili właścicielkę kotki, która zapewniła, że w jej łazience do żadnego kociego porodu, a tym bardziej do mordu, nie doszło. W tej sytuacji pomocna w rozwikłaniu tej tajemniczej historii mogła okazać się sama kotka.
Policjanci ją zatrzymali i radiowozem zawieźli do weterynarza. Ten po zbadaniu „świadka” ponad wszelką wątpliwość stwierdził, że w ciągu ostatnich kilkunastu godzin musiała wydać na świat młode.
Śledztwo w sprawie kociąt szybko nabrało wielokierunkowego charakteru. Kiedy jedni policjanci szukali kociąt, inni zdążyli sprawdzić mężczyznę, który podzielił się z nimi swoimi podejrzeniami co do losu kociaków.
Okazało się, że choć jest on w bardzo bliskich stosunkach z córką właścicielki kotki, to jego relacje z jej matką są już co najmniej chłodne. Jeśli okaże się, że chcąc jej dokuczyć fałszywie ją oskarżył, to niechybnie odpowie za to przed sądem.
On sam zapewnia, że dzwoniąc w nocy do dyżurnego nie rzucał słów na wiatr. Samego aktu mordu nie widział, natomiast słyszał, jak matka jego dziewczyny spuszcza wodę w łazience. Tymczasem kotka przed wejściem z łazienki była gruba, a kiedy z niej wyszła już chuda. Gdy skojarzył fakty, natychmiast sięgnął po telefon.
W poszukiwaniu kociąt policjantom gorliwie sekunduje właścicielka kotki. Jeśli zostaną znalezione, ona sama automatycznie oczyści się z zarzutu. Z drugiej strony niepowodzenie akcji uprawdopodobni wniesioną na nią skargę, a to już nie przelewki. Jeśli rzeczywiście spuściła kocięta do kanalizacji to zgodnie z Ustawą o ochronie zwierząt będzie musiała liczyć się z karą grzywny, ograniczenia, bądź pozbawienia wolności do roku czasu.