Bauer Music
Kiedy się jej słucha i przy okazji ogląda liderów zespołu na zdjęciach, ma się wrażenie, że z tymi utworami bardzo muzykom do twarzy. Ci prawie 60-letni panowie udowodnili już w swojej karierze, że potrafią zmieniać styl, dostosowując się do panujących mód i lansując megaprzeboje, że umieją zaskoczyć, tracąc starych fanów i zyskując nowych.
Nie muszą już chyba niczego udowadniać – ani sobie, ani innym. W przededniu emerytury, na pożegnanie z fonografią postanowili więc nagrać album prawdziwy i poważny (jedynym żartem jest okładka nawiązująca do "A Bigger Bang” The Rolling Stones), odzwierciedlający ich autentyczne ambicje muzyczne i możliwości wykonawcze, ich stan ducha i etap życia, a także odpowiadający ich pozycji na rynku. Czyli – pisząc krótko – przygotowali coś w rodzaju testamentu płytowego.
Dają swoim słuchaczom aż 14 utworów – tak, jakby chcieli, aby wystarczyły im na długi czas. I dają zestaw dość barwny i bogaty w dźwięki, aczkolwiek z brzmieniową myślą przewodnią. Dają zbiór piosenek z różnymi tematami literackimi, ale z dominacją pewnych zagadnień.
Przy przygotowywaniu nowego longplaya Budce Suflera przyświecała najwyraźniej idea stworzenia porządnego rzemieślniczo, dojrzałego i zarazem przebojowego pop rocka o ponadczasowym brzmieniu. Nie ma tu zatem ryzykownych nowych brzmień, nie ma bardzo mocnego uderzenia. Jest charakterystyczna dla późnych Suflerów melodyka. Są sprawdzone na ostatnich albumach rytmy. Jest dużo tradycyjnych, nawet klasycznych instrumentów.
Ten pop rock jest pełny rozmaitych nawiązań stylistycznych, świadczących o rozległych zainteresowaniach naszych muzyków. Pojawiają się elementy latynoskie ("Zostań jeszcze”), gospelowe ("Jesienny pamiętnik”), folkloru miejskiego ("Wieczorem przy Krakowskiej Bramie”), boogie woogie ("Bądź, kiedy wrócę”), bluesowe ("O nie, o nie” i "Na pocztówce z Kalifornii”), psychedeliczne ("Póki jeszcze mamy na coś czas”).
Przeważają wolne i umiarkowane tempa, jest kilka utworów średnioszybkich. I we wszystkich zespół wypada dość dobrze (szczególnie instrumentaliści). W ogóle mało jest na „Zawsze czegoś brak” utworów nieudanych. Takimi są w tylko „Ukryty lew” (forsowny i hałaśliwy) i „Czasem warto zacząć jeszcze raz” (pozytywne, optymistyczne przesłanie słów w refrenie nie pasuje do ponurego klimatu muzyki).
Literacko to najbardziej zadumany, refleksyjny i melancholijny długograj Budki Suflera od wielu lat – od płyty „Ona przyszła prosto z chmur”. Już pierwszy numer „Pejzaż bez słów” wprowadza nastrój zamyślenia nad życiem w słowach „Kiedy spojrzę czasami wstecz/ w czas miniony wartko/ Muszę przyznać, że minął on/ Gładko, dziwna rzecz” i „Namiętności opada kurz/ Miłość też się nudzi/ Pozostaje pejzaż bez słów/ Ludzi nie ma już”.
W „Jesiennym pamiętniku” Cugowski śpiewa o rozstaniu w jesiennej scenerii: „Zadzwoniłem dziś/ Głuchy sygnał był/ Trudno// Tę świadomość mieć,/ Że to koniec jest” i potem „Za oknami tylko deszcz/ W sercu chłodny rośnie dreszcz/ Trudno/ Nieskończona jesień trwa/ że nie wygnasz nawet psa/ Trudno”.
„Bar Echo” to portret spełnionego człowieka na emeryturze: „Na końcu twego świata, gdy stygnie żar/ I nie ma dla ciebie nagród i kar” i dalej: „Już nie musisz nic/ Siedzisz tu jak widz/ Nasłuchując ech przeszłości/ Przez butelek brzęk słyszysz cichy dźwięk/ Zapomnianych już radości”.
Longplay kończy się trzema wzruszającymi, wolnymi kawałkami „Życie co dzień wiersze pisze”, „Rzeka, którą płynę” i „Póki jeszcze mamy na coś czas”. Wszystkie są mocno refleksyjne i raczej minorowe, ale ostatni zawiera nutkę nadziei: „Oddalamy się/ Droga skręca w dół/ Kilometry samotności/ Dzielą ją na pół/ Czy odnajdziesz to/ Co nie dzieli nas”.
Dominującą w tekstach melancholią można po części tłumaczyć coś, co wydaje się jedyną generalną słabością tego w sumie dobrego albumu – ociężałość wokalną Krzysztofa Cugowskiego. Zawsze był w swoim śpiewie słoniowaty, ale tym razem częściej słychać raczej zmęczenie. Niby ma do niego prawo, ale epatowanie nim przez prawie godzinę to przesada.