Dziś na ekrany wchodzi "Carte Blanche”, film na wskroś lubelski, bo i w Lublinie toczy się jego akcja, tutaj też kręcono zdjęcia i tutaj mieszka pierwowzór głównego bohatera. To nauczyciel, który przez kilka lat ukrywał przed otoczeniem, że traci wzrok.
Najgorsze, bo i sam pierwowzór głównej postaci w żadnej ze swoich wypowiedzi nie mówił o jakimś przerażeniu, o godzeniu się z sytuacją nieodwracalną, w której zapewne żaden człowiek nie chciałby się znaleźć. Przeciwnie, Maciej Białek, który nadal uczy liceum w VIII LO przy ul. Słowiczej bez żadnej krępacji opowiadał, jak radził sobie z pracą szkole, jak udawał osobę widzącą.
Kiedyś spytałem go, czy współpraca z filmową ekipą nie odgrzała zbyt bolesnych dla niego wspomnień. Jakoś tak brzmiało to pytanie. Był bardzo zdziwiony. Pytany przez dziennikarza, jak mu się grało osobę widzącą (bo na planie występuje w jednym epizodzie) odpowiedział ze śmiechem: – Fantastycznie, jak na co dzień.
O swojej historii Maciej Bielik opowiada ze spokojem człowieka, który po prostu znalazł się w jakiejś nieciekawej sytuacji, musiał sobie z nią poradzić i z zadaniem tym się uporał. Tak samo, jak musimy sobie jakoś dać radę w sytuacjach tak prozaicznych, jak wtedy gdy na drugim końcu Polski ucieka nam pociąg. Przecież każdy szuka wtedy jakiejś alternatywy, nikt nie kończy żywota łkając w Ełku na peronie.
I właśnie o tym jest ten film. O tym, że nawet jeśli się traci, to przecież nie wszystko. Nauczyciel tracący wzrok mógł się załamać, poddać, zgasnąć, wycofać ze wszystkiego i uznać, że jest bezużytecznym gratem. Ale zamiast poddać się rozpamiętywaniu tego, co los mu zabrał, skupił się na tym, co mu zostało. W przeciwnym razie straciłby więcej, niż tylko wzrok. Bo każdy z nas ma przecież jeszcze wiele do stracenia.
Na ekranie zobaczymy coś więcej, niż tylko sposób na odnalezienie się w codzienności pozbawionej światła, na poruszanie się po budynku i na to jak poradzić sobie z wpisywaniem ocen do dziennika, gdy się go prawie nie widzi. – Nie chodzi o to, żeby zamknąć oczy, chodzić po pokoju i obijać się o meble – mówił Andrzej Chyra o swojej roli w "Carte Blanche” i rzeczywiście to mu się udało.
Zobaczymy człowieka, który pozbawiony punktu odniesienia w postaci matki musi stworzyć sobie własne spojrzenie na świat. Oderwany od cycka chłopiec musi stać się mężczyzną, dogadać sam ze sobą, przejrzeć swój system wartości i sprawdzić, czy dojrzał na tyle, by brać odpowiedzialność za innych. A do tego cieszyć się z codziennych, małych zwycięstw. Takiego bohatera faktycznie widzimy na ekranie i to bez żadnego moralizatorskiego zadęcia i zbędnych psychologizmów.
To, co może budzić pewne wątpliwości, to podejście wykreowanej przez reżysera, nieco przesłodzonej klasy do swojego nauczyciela, które bliższe jest raczej sympatii okazywanej nauczycielowi przez uczniów najmłodszych klas podstawówki niż niepokornym licealistom epoki "słitfoci”.
Ową "słitfocią” nie stał się na szczęście ukazany w filmie Lublin, który nie został sprowadzony do roli cukierkowego pejzażu ze Starego Miasta. To, że w lubelskich kinach film będzie oblegany, jest pewne jak w banku.