Ilona Wiśniewska (rocznik 1981) w 2009 roku pojechała na Spitsbergen. Od czterech lat już tam mieszka, na tej wyspie, która jest najbardziej północnym siedliskiem ludzkim na świecie. Niezwykłym nie tylko dlatego, że przez pół roku żyje się w ciemnościach, i niektórzy nie wytrzymują tego, dostają - z przeproszeniem świra.
Trudna, nawet beznadziejna sprawa. Niewielu mieszka tu latami. Niektórzy nie wytrzymują długiej nocy, mrozu, jakiegoś marazmu, który odbiera energię podczas ciężkiej zimy. Inni przyjechali tylko zarobić i wracają z ulgą do swoich krajów.
Spitsbergen to nie tylko piękne widoki, śnieg, lodowce pękające z hukiem i białe niedźwiedzie, które traktowane tu są inaczej niż te w ZOO. To również byle jak sklecone chaty, opuszczone osady, które właściwie z chwilą wyjazdu lokatorów były już przez nich zdewastowane. Tu nie ma drzew i krzewów, nie wolno mieć kotów, trudno się zaprzyjaźnić. Przyjeżdżają latem turyści, robią sobie foty, dziwią się, ale zaraz odjeżdżają i tak naprawdę nic nie wiedzą o tutejszym życiu.
"Ciemność nie jest problemem. Problemem jest samotność w ciemności. (…) Kiedy jestem w nocy sama, śpię z otwartymi oczami albo nie śpię wcale. A kiedy nie śpię, czasem jeżdżę po mieście i potem nie potrafię znaleźć drogi powrotnej do domu, bo wszystkie budynki zlewają się w jeden. Nie wiem gdzie góra, gdzie dół. Boję się, że coś jest w moim domu i to coś czegoś chce…”
Książka Ilony Wiśniewskiej daleka jest od romantycznej przygody, od epickiej opowieści z filmu o polarnej krainie. Jest tam prawda o codzienności nie zawsze białej, najczęściej szarej. A przecież wciąż ta najdalsza północ wydaje się jakąś krainą magiczną. Niestety z części tej magii autorka nas odziera.