- Modliłam się, żeby przeżyć - mówi mieszkanka Lublina, która razem z mężem była w niedzielę nad Jeziorem Białym, kiedy zaczęła się nawałnica.
- To było coś strasznego - mówi Władysław Chomontowski, właściciel ośrodka "Relaks”. - Ludzie krzyczeli z przerażenia krzyczeć. Rozhisteryzowane matki szukały swoich dzieci. Jedno z nich, na moich oczach w ostatniej chwili uciekło spod walącej się grubej brzozy.
Chomontowski opowiada, że kiedy wiatr ustał i niebo znowu pojaśniało, to wszyscy razem wzięli się za porządkowanie. Był tym tak zbudowany, że na koniec podjechał do najbliższego sklepu, kupił kilka butelek wódki, kiełbasę i zaprosił wszystkich na ognisko. - Musieliśmy odreagować - mówi.
Kiedy wiatr zaczął wiać z największą siłą, na wodzie pozostało tylko dwóch mężczyzn na rowerze wodnym. - Kiedy wyruszyliśmy po nich motorówką, obawiałem się, czy wrócimy - mówi Korneluk. - Płynęliśmy po omacku, gdyż widoczność była ograniczona do 15-20 m. Udało nam się ich wypatrzyć i zabrać do motorówki.