Samolot obserwacyjny kaprala Zdzisława Góreckiego zaatakowały trzy sowieckie myśliwce. Ich potężne pociski roztrzaskały tablicę przyrządów nawigacyjnych. Maszyna zaczęła płonąć…
– Byliśmy pewni, że wygramy tę wojnę, że z naszym wodzem Rydzem Śmigłym poradzimy sobie z wrogiem. Mieliśmy otrzymać nowe samoloty z Anglii. Stało się jednak inaczej – wspomina Zdzisław Górecki, dziś w stopniu majora.
Już 4 września 1939 roku rozpoczęła się ewakuacja samolotów do Rumunii. Z Dęblina wystartowało 15 maszyn. Jedną z nich – samolot obserwacyjny Lublin R-XIII – pilotował kapral Zdzisław Górecki. Wraz z nim leciało dwóch mechaników. Koło Tarnopola zabrakło im paliwa, musieli lądować. Po kilku dniach wystartowali kierując się na Budapeszt.
Był 17 września 1939 roku, godzina 18.
Góreckiemu udało się wylądować. Wyskoczył z samolotu wraz z mechanikiem Franciszkiem Wawersichem. Drugi mechanik Jan Moneta został w płonącej maszynie.
– Sowieci wciąż nad nami krążyli, nie odpuszczali. Strzelali do nas, a my uciekaliśmy zygzakami, żeby uniknąć kul. Kiedy radzieckie samoloty robiły nawrót, skorzystaliśmy z chwili wytchnienia, by wrócić do naszej płonącej maszyny i wyciągnąć z niej Monetę. Był ranny i poparzony. Zatkałem mu koszulą rany po kulach. Rosjanie nie przestawali strzelać. I to nie byle czym: amunicją o kalibrze 12,4 mm.
Sowieci trafili też drugiego mechanika. Odlecieli dopiero, gdy zobaczyli, że żaden z trzech mężczyzn się nie rusza. Górecki zatrzymał furmankę, żeby przetransportować rannych do lekarza.
– W najbliższej wsi ostrzeżono nas, żebyśmy dalej nie jechali, bo wszędzie są Rosjanie. Panowała panika; ludzie, którzy uciekali na Wschód nie wiedzieli, co robić, zawracali. Nikt nie chciał pomoc żołnierzom w polskich mundurach.
Tak dowiedziałem się, że napadł na nas Związek Radziecki.