Ojciec Marka dokładnie zmierzył odległość pomiędzy miasteczkiem akademickim a stawem, w którym znaleziono zwłoki chłopaka. To prawie siedem kilometrów drogi do nieznanego Markowi miejsca. - Nie wierzę, że dotarł tam sam - mówi.
Marek, student UMCS, zaginął 18 marca. Był ze swoim wujkiem w klubie Archiwum, obok lubelskiego miasteczka akademickiego. Pili piwo. Wyszli po północy. Krewny Marka wstąpił do innego pubu. Marek poszedł samotnie ulicą Pagi w kierunku Głębokiej. Tam po raz ostatni pokazuje go nagranie z akademickiego monitoringu.
Zwłoki Marka odnaleziono po miesiącu, w przydrożnym stawie, w podlubelskiej Dąbrowicy. Biegli, którzy przeprowadzali sekcję zwłok orzekli, że przyczyną jego śmierci było utonięcie. Na ciele zmarłego nie znaleźli śladów pobicia.
Znajomi, koledzy i bliscy Marka jednomyślnie wspominają go jako bardzo poukładanego i zrównoważonego młodego człowieka.
- Nie był osobą, która "kozaczy”, nigdy nie chodził po nocy, zawsze wracał przed dwudziestą. To był pewnie pierwszy raz, kiedy szedł nocą przez miasto - dodaje ojciec.
Bliscy studenta podkreślają, że przy zwłokach Marka nie było plecaka i kurtki, które miał wychodząc z Archiwum. A w plecaku niósł "skarby” - zdjęcia i informacje o przodkach. Tych materiałów dobrowolnie by nie zostawił. Marka fascynowało szukanie korzeni swojej rodziny.
Prokuratura i policja, która zajmuje się ustaleniem, co spotkało Marka po opuszczeniu miasteczka akademickiego, drepcze w miejscu. Śledczy twierdzą, że sprawdzają wszystkie ślady.
- Przeglądaliśmy zapisy z kamer z trasy, którą student mógł pokonać - mówi Jacek Deptuś z lubelskiej policji. - Przesłuchamy około 200 osób, które mogły przebywać w tamtym rejonie.
Prokuratura od samego początku prowadzi śledztwo w sprawie "uprowadzenia”. Ale, jak twierdzą śledczy, to tylko wstępne nakreślenie kierunku postępowania, bez przesądzania, która wersja zdarzeń jest bardziej prawdopodobna.