Zaczyna się od małej wódki z ciekawości, później więcej, częściej, a potem chciałoby się codziennie. Wreszcie pojawiają się kłopoty. Traci się pracę, dom, przyjaciół - taki jest życiorys większości bezdomnych, których spotkaliśmy na lubelskim dworcu
Gdzie jest Anglik?
szard, Robert i Andrzej. I Piotr Giszczak - pracownik Fundacji "Emaus”.
- Właśnie dostaliśmy wiadomość, że na poczcie przy dworcu jest jakiś bezdomny Anglik - mówi zaaferowany Piotr. - Pójdę tam się rozejrzeć.
Idziemy z nim.
Na poczcie poruszenie. Był młody człowiek, podawał się za Anglika. Bez grosza, chciał gdzieś zadzwonić, ale jak się z nim dogadać, jak on polskiego nie zna? Pracownice powiadomiły Emaus.
- Może chociaż przenocuje bezpiecznie - mówi jedna z nich. Ale Anglik przed chwilą gdzieś sobie poszedł. Chyba na dworzec? Ubrany był w sweter z frędzlami, miał czerwony plecak...
Wracamy. Przez pusty o tej porze główny hol idziemy do poczekalni. W jej jasno oświetlonym wnętrzu panuje nienaturalny spokój. Na ławkach śpią podróżni. Albo udają, że śpią. W większości mają na sobie dziwnie dobrane ciuchy sprzed wielu lat, mężczyźni z reguły nieogoleni. Dwie bardzo rozczochrane kobiety, skośnooki przybysz z Dalekiego Wschodu tępo patrzą przed siebie udając, że ich nie ma.
Robert wyjmuje z plecaka olbrzymi termos i jednorazowe kubeczki, stawia na parapet. Głośno mówi:
- Wszyscy bezdomni mogą się napić kawy. Proszę bardzo, kto chce...
Zapanowało ożywienie. Wokół termosu zakłębił się tłumek tych, którzy jeszcze przed chwilą głęboko spali.
- Jak nie macie gdzie przenocować, zabierzemy do noclegowni w Krężnicy. Mamy samochód. Ale wiecie, jaki jest warunek... - dodaje Robert nie kończąc zdania.
Głośny pomruk towarzyszy jego słowom. Dezaprobata, ironia, irytacja, lekceważenie. Rzadziej zainteresowanie.
Wychodzę na peron z Ryśkiem. Ostry wiatr uderza w twarz i łomocze folią rozciągniętą wzdłuż remontowanych budynków.
- Zobaczymy, czy tam dalej jest ktoś jeszcze - mówi Rysiek, który wiele wieczorów spędził na dworcu. Najpierw jako jeden z bezdomnych lumpów, dziś jako wolontariusz Emausa. To on i jego koledzy mają największą szansę przekonać swoich byłych kumpli, że warto żyć inaczej.
- Wiem, że ludzie są nieufni, znam to. Dlaczego to robię? Kiedyś ktoś mi pomógł, teraz ja komuś - wyjaśnia najprościej jak umie. Zbieramy ich z dworca do noclegowni, ale jest warunek: muszą być trzeźwi.
- A są?
- Nie, przeważnie nie są - uśmiecha się lekko Rysiek. - Czy mają problem? No, później to tak. Najpierw zaczyna się od małej wódki z ciekawości, później więcej, częściej, a potem chciałoby się codziennie. Wreszcie pojawiają się kłopoty. Traci się pracę, dom, przyjaciół i trafia choćby tu. Bezdomność psychiczna i fizyczna.
Zaglądamy w ciemne zaułki i zakamarki opustoszałego peronu. Nikogo. Aż raptem zza filara wyłania się dziwna postać. Jest...
Jesteśmy we wspólnej Europie?
Anglik uśmiecha się ufnie do każdego. Chce zadzwonić. Gdzie i po co? Do Krakowa do ciotki, która go zaprosiła. Ona załatwiła mu pracę. Na razie nie ma nawet na telefon. Anglik przyjeżdża do nas do pracy! Jesteśmy już w unii?
Szybko wokół rozmawiających po angielsku zbiera się tłumek. Z poczekalni wychodzi Józek. Ubrany w zielony skafander, z papierosem, tyleż elokwentny co zawiany, funduje mi grabę. Wtrąca się do rozmowy, z której i tak nic nie rozumie. Zaraz zjawia się w sztywnym bereciku, chwiejący się na nogach Mietek. Szarmancko wyciąga rękę i głośno cmoka mnie w dłoń.
Anglika zabiera nasz fotoreporter Maciej Kaczanowski do dyżurnej ruchu.
- Józku, znasz ludzi, co z kanałów wychodzą? Chłopaki mówili, że tydzień temu ich widzieli - pyta Rysiek.
Józek szczerzy szczerbate zęby i kręci przecząco głową.
- Józku, chodzicie na obiady do Alberta na Zieloną?
- Tak, na obiady tak - Józek kiwa głową i sam się kiwa. - Jest problem. Jest problem, że nie możemy tu kimać - zaciąga się papierosem. - Pałami nap... - wyjaśnia w moją stronę, mając na myśli sokistów.
Obok nas pojawia się młody chłopak - Adam.
- Skąd jesteś, piłeś? Jak nie, to weźmiemy cię na Garbarską, prześpisz się - mówi Rysiek.
Młody jest zadziorny i pewny siebie.
- Dwa tygodnie tu jestem. A wcześniej? Byłem na Panny Marii. Powiedzieli, że piłem i wyrzucili mnie. Nieprawda - zarzeka się gwałtownie. - K...!, nieprawda. Pokłóciłem się ze starymi, powiedzieli, że nie będą mnie utrzymywać. Nie, to, k...!, nie - klnie co drugie zdanie. - Czy szukałem roboty? Jasne, że szukałem. I co? I, k...!, nic.
- Pogódź się młody ze starymi i wracaj do domu - łagodnie radzi Rysiek. - A dzisiaj, jak nie piłeś, to pojedziesz z nami.
- Nie, dziś nie pojadę - decyduje młody. - Tam alkomatem sprawdzają, to może jeszcze z wczoraj coś zostało.
Usiłuje nam wmówić, że dziś na pewno nie spożywał.
- Tu lepiej - dodaje Józek.
- Tak, wolę się tu przespać - decyduje młody. - Na Garbarskiej są same stare zgredy. Oni się, k...!, nie myją, śmierdzą, że wytrzymać nie można. Ja to mówię otwarcie... - zaperza się.
Korzystając z zamieszania Mietek wyrywa papierosa Józkowi.
- Czekaj, Józku, zaciągnę się raz...
Nie cieszy się długo dymkiem. Już zabiera mu peta młody. Trwa krótka szamotanina, wyśliniony papieros przechodzi z rąk do rąk, a raczej z ust do ust. W końcu Józek nie wytrzymuje:
- Zaraz dam w mordę! - oznajmia i odbiera peta. I za chwilę stwierdza filozoficznie: - Takie jest życie na gigancie. Niestety...
Na gigancie
Obok pustego już termosu stoi Robert i Andrzej. Czekają. Może ktoś jednak jest i trzeźwy, i zechce pojechać do noclegowni?
Wciśnięty między parapet a ścianę siedzi starszy mężczyzna, pobrużdżony i zarośnięty.
- O, to jest stary gigant - pokazuje go palcem Józek.
Stary podrywa się z ławki.
- No, mów, jakie życie masz, jaki problem - judzi Józek. Awantura wisi w powietrzu.
- Jak mam problem, to swój! - krzyczy stary i niezdarnie szykuje się z pięściami.
Ale, widać, hierarchia obowiązuje. A może strach? Józek śmieje się nieprzyjemnie i kpiąco, i odwraca się tyłem, a stary cichnie i siada na ławce.
Siadam obok i słucham zwierzeń pokrętnych, jak wszystkie tutaj. Odór wczorajszej, a może niedawnej wódki osiada mi w nosie, oddech starego na mojej twarzy staje się nieznośny.
- Wie pani, ja wszystko mam od zakonnic - szepcze konfidencjonalnie. - Ja nie potrzebuję tej ich kawy. O, tu mam herbatę - pokazuje na tobołek obok siebie. - Wie pani, mam chore nogi, o, pani patrzy - podwija nogawki obszarpanych spodni, żeby pokazać jątrzące się rany. - Wzięliby mnie do szpitala, żebym, wie pani, podsypał - ruch palcami znaczy liczenie pieniędzy. - Ja mam pieniądze. Szukam mieszkania, takiego za dwieście złotych. Byłem wczoraj z takim jednym na Mickiewicza. Cały dom pusty stoi - mówi stary - i myślę, że ten dom niedługo będzie pusty.
- Do domu opieki? A broń Boże! Ja lubię z ludźmi żyć. Mam tu dobrze. Miałem jeszcze więcej pieniędzy, ale kumpel mnie okradł. Potem poszedł, napił się z Ruskimi denaturatu i umarł - chichocze stary.
Robert z Andrzejem stoją jeszcze, czekają - może jednak ktoś zechce do noclegowni? Potem powoli pakują termos po kawie.
Stary trzyma mnie za rękaw i zaskakuje pytaniem:
- A co pani myśli o tym handlu "skórami”?
Mój Boże! Sam już wygląda jak skóra, ale chwali sobie egzystencję na dworcowej ławce.
Wraca Maciej Kaczanowski.
- Anglik dostanie bilet do Krakowa - oznajmia. - Na miejscu zapłaci za niego rodzina.
Zbieramy się do wyjścia.
- Szkoda - mówi Piotr Giszczak. - Dziś nikt się nie zdecydował, ale będziemy tu przyjeżdżać. Może czyjeś życie się odmieni?