Rozmowa z Markiem Wójtowiczem, dyrektorem oddziału Narodowego Funduszu Zdrowia w Lublinie
Szanowny Czytelniku!
Dzięki reklamom czytasz za darmo. Prosimy o wyłączenie programu służącego do blokowania reklam (np. AdBlock).
Dziękujemy, redakcja Dziennika Wschodniego.
Kliknij tutaj, aby zaakceptować
Do niedawna dyrektor szpitala, czyli petent Narodowego Funduszu Zdrowia. Od dwóch tygodni, dyrektor oddziału NFZ w Lublinie. Jak się pan czuje po drugiej stronie barykady?
- Koledzy-dyrektorzy gratulowali mi "przejścia na ciemną stronę mocy”. Bo rzeczywiście, przez lata wytworzyła się barykada między szpitalami, a kasą chorych oraz jej następcą funduszem zdrowia. Na szczęście te relacje zmieniają się na bardziej partnerskie.
Odpowiada pan za dwumiliardowy budżet oddziału NFZ. Nie ma pan duszy na ramieniu?
- Takie uczucie mógł mieć pierwszy dyrektor, który tworzył system. W funduszu pracują teraz profesjonaliści, dzięki którym sprawy toczą się sprawniej. Uczucie ciężaru, paradoksalnie, pojawia się przy indywidualnych negocjacjach o kilkadziesiąt lub kilkaset tysięcy zł dla konkretnej poradni czy oddziału szpitalnego. Oczekiwania drugiej strony są większe niż możliwości NFZ. Wszedłem w trudny okres. Przyszły rok będzie chudy. Z budżetu NFZ są wypłacane - i będą w przyszłym roku - 30-proc. podwyżki dla służby zdrowia. Cała "górka” ze wzrostu składki w 2007 r. pójdzie na sfinansowanie podwyżek.
Po pańskim powołaniu na forach internetowych pojawiły się ostre komentarze w stylu: \"rozwalił szpital w Lubartowie, teraz rozwali wszystkie szpitale”. Czy doprowadził pan lubartowską placówkę na skraj przepaści i 25 mln zł długu?
- Czytałem, że rozłożyłem szpital w Puławach, w którym dyrektorem byłem 3 miesiące. Cóż, mam kilka "życzliwych” osób, które pilnują, aby w Internecie pojawiały się takie wpisy. Autorami mogą być osoby zwolnione albo takie, którym się nie udało nic ze mną "załatwić”. W Lubartowie pracowałem 24 lata. Najpierw jako lekarz, później dyrektor. Nigdy nie wchodziłem w żadne układy. Działałem rzetelnie i sprawiedliwie, co potwierdziły dziesiątki kontroli. Nie należę do osób, którym można wyciągnąć jakieś grzeszki. Szpital jak każdy inny ma długi z powodu ustawy "203”, niezapłaconych nadlimitów i ostrego inwestowania w modernizację. Rok 2005 zakończyłem spadkiem kosztów do poziomu przychodów.
Zdaniem niektórych, tworzył pan różne plany ratowania szpitala ograniczające się do zwolnienia kilku osób, wypowiedzenia trzynastej pensji lub likwidacji oddziałów. Prawda to?
- Utrzymanie wojewódzkiego profilu świadczeń w Lubartowie nie wchodziło w grę. Za blisko jest Lublin i konkurencja jego szpitali. Ale dzięki moim przekształceniom szpital utrzymał profil specjalistyczny. Zamknąłem laryngologię, okulistykę i - niestety - zwolniłem ponad 150 osób. Największe emocje wywoływał tzw. outsourcing, czyli zlecanie wykonania usług firmom zewnętrznym, celem zmniejszenia kosztów i podniesienia jakości. Tak zrobiłem m.in. ze stacją dializ, karetkami pogotowia, rentgenem, laboratorium, z obsadą anestezjologiczną.
Krytykowano pana za próby prywatyzacji całego szpitala przez oddanie go firmie z Wrocławia. Mówi się o niejasnych kryteriach przetargu, o chęci oddania szpitala za bezcen.
- Żaden dyrektor nie działa bez akceptacji organu założycielskiego szpitala. Starosta i Rada Powiatu lubartowskiego wiedzieli, że moja metoda na podźwignięcie szpitala była do tej pory stosowana przez niewiele placówek, ale ją zaakceptowali. Szpital miał być wynajęty - a nie sprzedany - na 10 lat za około 13 mln zł. Z tych pieniędzy chciałem spłacić długi. To byłoby pierwsze tego typu przekształcenie dużego ośrodka, mające w Polsce już swoją nazwę - wariant lubartowski. Nie było w tym żadnego złodziejstwa ani nieprofesjonalizmu. Długo próbowałem wydusić decyzję radnych: na "tak” lub na "nie”. Sytuacja zmęczyła mnie, więc zrezygnowałem z funkcji. Poszedłem do szpitala w Puławach. Tam odżyłem zawodowo. Bo wie pani, ja zawsze wychodziłem przed szereg. Jest takie powiedzenie, że pionierów poznaje się po strzałach w plecy. W wielu miejscach w Polsce, gdzie prezentowałem swoje rozwiązania, zdobyłem szacunek i uznanie. Na swoim terenie głównie obrywam.
Planuje pan przecieranie szlaków także w funduszu zdrowia? Zwolnienia, zatrudnienia, reorganizacje, itd.?
- To inny typ pracy: nierewolucyjny, a ewolucyjny. Dyrektor szpitala ma duże możliwości w kreowaniu samodzielnych rozwiązań, a dyrektor oddziału NFZ jest podległy prezesowi centrali. Wiem, że z inicjatywy prezesa ma się zmienić struktura wydziałów w oddziałach NFZ. Jedne znikną, inne się pojawią. Konieczne będą co najmniej przesunięcia pracowników. Co ja mogę zrobić? Mogę walczyć o większe pieniądze dla Lubelszczyzny oraz sugerować rozwiązania.
Co pan zasugeruje prezesowi?
- Chciałbym, by nasze województwo wprowadziło system elektronicznego monitorowania rynku medycznego. Zamiast książeczki, być może będzie karta magnetyczna podobna do bankowej. To uprości wszystko, łącznie z konkursami ofert, w których zużywane są tony papieru.
Co się panu przyda z dotychczasowego życia na obecnym stanowisku?
- Wszystko. Praca chirurga, kierownika izby przyjęć, zastępcy dyrektora i dyrektora szpitala, wykładowcy, publicysty w prasie medycznej. Trzecią kadencję jestem prezesem ogólnopolskiego Stowarzyszenia Menedżerów Opieki Zdrowotnej STOMOZ, ale zawieszam tę funkcję, nie dam rady udźwignąć wszystkiego. Dzięki STOMOZ brałem od lat udział w pracach ministerstwa zdrowia, a jako ekspert projektów Banku Światowego i PHARE podpatrywałem rozwiązania w organizacji i finansowaniu opieki zdrowotnej w kilkunastu krajach.
Doradzał pan prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu?
- Byłem społecznym konsultantem przez 2 lata. Był potrzebny ktoś, kto spojrzałby na sprawy niezależnym, krytycznym okiem. Formułowałem w zespole minister Barbary Labudy opinie na temat reformy rynku zdrowotnego. Doświadczenie w pracy na tak wysokim szczeblu było dla mnie dużym przeżyciem. Minister Labuda mówiła: "Marek, pamiętaj, my to robimy dla Polski, a inni niech sobie myślą co chcą”.
Tuż przed pana powołaniem, czyli tuż przed wyborami samorządowymi, Dziennik Wschodni opisał, jak to rzeczniczka prasowa lubelskiego NFZ wystąpiła w reklamie telewizyjnej promującej badania profilaktyczne, opłaconej przez fundusz zdrowia. Przy okazji rzecz
- Gdy zobaczyłem reklamę w telewizji, powiedziałem do żony: "będzie afera”. I była. Temat łączenia instytucji publicznej z wyborami to delikatna materia. Wysłałem pismo do senatora Cugowskiego z przeprosinami oraz obietnicą, że za mojej kadencji takie rzeczy nie będą miały miejsca.