

Niemal połowa Polaków deklaruje, że nie zgłosiłaby się do obrony kraju – wynika z sondażu IBRiS. Dlaczego tak wielu z nas nie chce umierać za ojczyznę, choć w powietrzu wisi widmo wojny?

W połowie września do księgarni weszła książka „Wojsko z tektury” Ewy Żemły. To kontynuacja „Armii w ruinie”. I następny wstrząsający raport o stanie polskich sił zbrojnych. Trzęsieniem ziemi jest już pierwszy rozdział. Autorka zadaje w nim pytanie: „Będzie wojna?”. Trzech generałów i sześciu oficerów odpowiada w bliźniaczym tonie: „Tak, będzie”.
Rok temu generał Wiesław Kukuła, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, mówił, że „jesteśmy tym pokoleniem, które stanie z bronią w ręku w obronie naszego państwa”. Niedługo później premier Donald Tusk, relacjonując w sejmie ustalenia wywiadu, informował, że Rosja przygotowuje się do pełnoskalowej wojny w ciągu trzech, czterech lat. W podobnym tonie wypowiadał się były prezydent Andrzej Duda, który wielokrotnie wskazywał na kurs kolizyjny Władimira Putina z NATO.
Wojna na terenie Polski to oczywiście wciąż tylko temat z zakresu geopolitycznych prognoz, ale skoro tak ważni ludzie mówią o realnym zagrożeniu jej wybuchnięcia, naturalnie powstają pytania: jak w takiej sytuacji zachowaliby się Polacy?
Kto nie chce bronić kraju?
Z najnowszego sondażu IBRiS dla Radia ZET wynika, że zaledwie 44,8 proc. Polaków deklaruje chęć walki za ojczyznę w sytuacji konfliktu militarnego na terenie naszego kraju. Aż 49,1 proc. respondentów nie zgłosiłoby się do obrony państwa. To stanowisko 55 proc. kobiet i 44 proc. mężczyzn.
Trend najwyraźniej zarysowuje się w najmłodszym pokoleniu, czyli w grupie wiekowej od 18 do 29 lat. W tym gronie niemal 70 proc. pytanych twierdzi, że w czasie wojny wybrałoby ucieczkę za granicę albo inny sposób uniknięcia konieczności chwycenia za broń. Prawie co piąty ankietowany przedstawiciel pokolenia Z nie wie, jak zachowałby się w obliczu zagrożenia.
Starsi, szczególnie ci w średnim wieku, są bardziej skłonni do przyjęcia klasycznie rozumianej postawy patriotycznej. Przynajmniej deklaratywnie. Ale już wcześniejszy, majowy raport Instytutu Badań Rynkowych i Społecznych wskazywał na żywotne lęki i niepokoje Polaków. 63,3 proc. obawia się zagrożenia ze strony innych państw. Tylko 21,8 proc. deklaruje chęć walki w formacjach wojskowych lub paramilitarnych. I aż 76 proc. uważa, że obrona kraju powinna spoczywać na armii zawodowej. Na wyszkolonych żołnierzach. Nie na zmobilizowanych cywilach.
Plecak ewakuacyjny
Nic dziwnego, że nerwową reakcję wywołały niedawne słowa Władysława Kosiniaka-Kamysza, ministra obrony narodowej, który w rozmowie z „Rzeczpospolitą” zdradził, że od początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę ma przygotowany plecak ewakuacyjny, a w nim kompas, gwizdek, łyżkę, widelec, zapalniczkę, długopis, ciepłe ubranie, bidon na wodę, pendrive z dokumentami i kilka latarek. Wbrew jego oczekiwaniom nie dostrzeżono w tym jednak wzoru przygotowania na wypadek kataklizmu. Raczej dezercję. Sygnał: „Politycy wyślą ludzi na śmierć, a sami uciekną”.
Na TikToku, z którego miesięcznie korzysta ponad 13,4 milionów Polaków, przez wiele miesięcy rekordy popularności biły kompilacje z „Na Zachodzie bez zmian”. Powieść Ericha Marii Remarque’a kurzy się na bibliotecznych półkach, ale jej uniwersalny przekaz odświeżył film z 2022 roku. Paul Bäumer, młody niemiecki żołnierz, wraz z przyjaciółmi zaciąga się na front I wojny światowej, ulegając patriotycznemu uniesieniu i propagandowym hasłom. W okopach uświadamia sobie, że to konflikt beznadziejny, karmiący się złem i podsycany przez cynizm możnych tego świata.
Podobny obraz wyłania się z opartej na przeżyciach autora powieści „Null” Szczepana Twardocha, pierwszej takiej historii osadzonej na wojnie na Ukrainie. Sportretowani tam ukraińscy żołnierze to ludzie po przejściach, zmagający się z traumami, pogrążeni w nałogach, raczej biedni i słabo wykształceni, wiedzeni na rzeź przez skorumpowanych i wątpliwie kompetentnych dowódców. Biją się w słusznej sprawie, odpierają bestialską napaść Rosjan. Ale też wątpią. Wątpią, bo każdego ranka i każdego wieczoru śmierć zagląda im w oczy.
Mniej więcej półtora roku temu szerszej publiczności poznać dał się Piotr Mitkiewicz, polski ochotnik na Ukrainie. Najbardziej wstrząsający był jego wywiad dla RFM FM – pustka w oczach, zawieszony głos, momentami wrak człowieka. To uczyniła z nim wojna. A jest przecież na niej z własnej woli. Nie jak ci, którzy pod ostrzał rosyjskiej artylerii znaleźli się, bo urodzili się w niewłaściwym miejscu na ziemi. I nie chcieli lub nie zdążyli uciec przed poborem. Mitkiewicz mówił z upiornym smutkiem w głosie, że ludzie, którzy w największym stopniu byli gotowi oddać życie za Ukrainę, „już je oddali”.
Polacy od trzech lat codziennie obcują z wojną. Oglądają, słuchają, czytają. I mają prawo się bać, skoro rosyjskie drony naruszają już nawet polską przestrzeń powietrzną. Władze starają się tonować nastroje. Promują „Poradnik Bezpieczeństwa”. Mówią o współpracy z NATO, miliardach wydawanych na zbrojenia i silnej biało-czerwonej armii.
Jednocześnie w „Wojsku z tektury” czytamy, że w kraju jest zaledwie 30 tysięcy zawodowych żołnierzy zdolnych wyjść na pole walki. Reszta spośród 200 tysięcy, o których często wspomina minister obrony, to „sztabowcy” z dowództwa, składów, logistyki centrów rekrutacji. Eksperci powtarzają, że gdyby zdarzył się najgorszy scenariusz, powodzenie operacji obronnych zależeć będzie od zaangażowania i poświęcenia cywilów. Tych samych, którzy deklarują, że nie zgłosiliby się do obrony państwa.
Przygotowani na pokój
- Polacy nie są przekonani, że zostali należycie przygotowania do chwycenia za broń i stawienia oporu wrogim wojskom. To ich dojrzała reakcja na brak należytej edukacji, wynikający z dywidendy pokoju. Czasów, w których państwo przekazywało środki finansowe na wszystkie inne cele, tylko nie na kursy przysposobienia obronnego. Łacińska paremia głosi: „Jeśli chcesz pokoju, przygotuj się do wojny” – mówi dr Grzegorz Gil z katedry bezpieczeństwa międzynarodowego UMCS.
- Na razie prawie połowa Polaków deklaruje, że nie zgłosiłaby się do obrony kraju. To przerażające? – pytam.
- Sondaż IBRiS bije na alarm, ale specjalnie bym go nie demonizował. Aż 89 proc. Polaków opowiada się za zwiększeniem odporności państwa poprzez nieobowiązkową służbę wojskową. Na pewno więc nie kapitulują. Są tylko i aż świadomi, że nie są należycie przygotowani, by przydać się na wypadek najgorszego.
- To zjawisko będzie się pogłębiać?
- Najbardziej pesymistycznie nastawiona grupa to najmłodsi – generacja Z. Ci, którzy wyrośli na Polsce bezpiecznej i Polsce unijnej. Nie pamiętają trudnych czasów lat dziewięćdziesiątych, napiętych relacji z Rosją. Największą gotowość obrony ojczyzny wykazują za to ludzie z grupy wiekowej od 30 do 49 lat. To aż 60 proc. Żartując, polskie społeczeństwo się starzeje, więc czas gra na naszą korzyść.
- Sam zaliczam się do pokolenia Z, więc również mi te obawy i lęki są bliskie, ale jak właściwie tłumaczyć tą naszą generacyjną niechęć do „patriotyzmu walczącego”?
- Młodzi żyją komfortowo. Wyrobili pewne przyzwyczajenia, dorobili się pierwszych poważniejszych sum i zwiedzili pół świata. To zmieniło ich horyzonty poznawcze. Mogą mieć przekonanie, że skoro państwo wydaje 5 proc. PKB na zbrojenia, to za ich plecami stoi armia zawodowa, która na wypadek wojny stawi opór wrogim siłom.
- To myślne myślenie, prawda?
- Bezpiecznie już było. Polska musi na nowo wymyśleć model szkoleń wojskowych. Być może czeka nas nawet forma powrotu do powszechnej, obowiązkowej służby wojskowej. Nie w wymiarze roku, ale może sześciu miesięcy? Jak w Estonii, Danii czy Tajwanie? Pozwoliłoby to pokazać młodym ludziom przestrzeń, gdzie mogą budować swój patriotyzm. Poznać nowe osoby. Nadać bieg swojej karierze zawodowej. Nabyć kompetencje. I to takie potrzebne nie tylko w wojsku, ale też w cywilu.
- Świat jest pełen możliwości. Trudno będzie kogokolwiek przekonywać, że najatrakcyjniejszą z nich są kamasze…
- Należy odczarowywać służbę w interesie obrony państwa. Prowokując, kto z nas kojarzy, co oznacza niebieski trójkąt na żółtym tle? Mało kto, prawda? A to symbol obrony cywilnej, która w zasadzie dla wielu Polaków stała się czymś, czego należy szukać w skansenie czy muzeum. Musimy wyciągać wnioski. Krok po kroku budować świadomość. I przygotowywać społeczeństwo na czarne scenariusze.

Ci, którzy dali radę
- Wyniki sondaży, z których wynika, że duża część Polaków nie zgłosiłaby się do obrony kraju w sytuacji zagrożenia wojną, są lansowane w mediach, ale nie licują z tym, co obserwujemy na co dzień. Mamy tysiące osób, które świadomie zgłaszają się do Wojsk Obrony Terytorialnej. Od momentu konfliktu na Ukrainie odnotowaliśmy znaczący wzrost zainteresowania wstąpieniem do WOT-u. Wielu ludzi poczuło, że to, co dzieje się za naszą wschodnią granicą, może dotyczyć też Polski. Szczególnie po reakcji młodych widać, że się poczuwają, nie są wcale obojętni – ripostuje kapitan Marta Gaborek, oficer prasowy 2 Lubelskiej Brygady Obrony Terytorialnej.
- Objawia się to w liczbach? – dopytuję.
- W ramach tegorocznych wakacji z WOT przeszkoliliśmy 330 osób. I liczba ochotników, którzy się do nas zgłaszają, nie maleje. Jesteśmy młodym wojskiem, na Lubelszczyźnie funkcjonujemy od ośmiu lat, mamy ponad 3100 żołnierzy. Ich średnia wieku to 35 lat, 20 proc. to kobiety, 25 proc. to studenci, 41 proc. to osoby zatrudnione w pełnym wymiarze godzinowym, a pozostałe 34 proc. to osoby na innych umowach lub niezatrudnione, emeryci wojskowi oraz emeryci z innych służb mundurowych.
- Co ich motywuje, żeby wstąpić do WOT-u?
- Duża część ochotników deklaruje, że chce mieć realny wpływ na obronę ojczyzny. Są zdecydowani i to jest ich nadrzędny cel. Inni chcą po prostu spróbować. Przekonać się, czy wojsko jest ich drogą na przyszłość po szkole czy studiach. Jeszcze inni koncentrują się na rozwoju osobistym – nauczeniu się dyscypliny, nabyciu nowych umiejętności, a Wojska Obrony Terytorialnej dają możliwość odbycia przeróżnych kursów, które są też honorowane w życiu cywilnym. No i są też tacy, którym zależy na niesieniu pomocy potrzebującym, działaniu w sytuacjach kryzysowych.
- Wielu twierdzi, że 16-dniowe szkolenia WOT to pic na wodę i żadne wojsko.
- Nieprawda, podczas 16-dniowego szkolenia ochotnicy dowiadują się, czy to dla nich właściwa droga. Szkolenia są dobrowolne, w każdym momencie można zrezygnować, z tej możliwości zazwyczaj korzysta około 10 proc., które nie dociera do przysięgi.
- A pozostali, ci najwytrwalsi, czego mogą się nauczyć?
- Najbardziej elementarnych rzeczy. Podstaw strzelectwa i obsługi broni. Medycyny pola walki, czyli pierwszej pomocy, która przydaje się również w życiu codziennym. Pracy w zespole. Ostatnimi czasy nie wszystkim to wychodzi. Zaczynamy być społeczeństwem aspołecznym. Młodzi ludzie mają problem, żeby spędzać razem czas i robić coś wspólnie.
- Jak sobie z tym radzicie?
- Niesamowite, że ochotnikom w pewnym momencie najbardziej zaczyna podobać się dyscyplina, której początkowo się obawiają. Motywuje ich świadomość, że niczym nie można się wykręcić, nie ma przeproś, trzeba wyjść spod kołdry, pościelić łóżko, zadbać o porządek wokół siebie i wziąć się do pracy. Obowiązuje odpowiedzialność zbiorowa, więc każde złamanie zasad kończy się pompowaniem. Jak w wojsku.
- To kształtowanie charakteru?
- To rygor wstawania o piątej rano. Zawsze dwanaście godzin w polu. Niezależnie, czy pada deszcz, czy świeci słońce, czy zimno, czy ciepło. Pod wieczór nikt już nie ma siły nawet zajrzeć do telefonu. Widać wśród ludzi, którzy składają przysięgę, że są niesamowicie zadowoleni. Bo dali radę. Zgodnie powtarzają, że wcale nie jest tak łatwo, jak im się wydawało, że będzie.

Nie siać paniki
Kapitan Marta Gaborek: - Staramy się być blisko ludzi i dla ludzi. Żeby wiedzieli, że jesteśmy im potrzebni. Dużą siłę oddziaływania mają informacje o naszej pomocy niesionej cywilom, zwłaszcza w reagowaniu kryzysowym, choćby przy wielkiej akcji po powodzi na Dolnym Śląsku. Podobnie hasło „Murem za polskim mundurem”. Im więcej osób się tym opatrzy, z tym większą liczbą ochotników mamy do czynienia.
Dr Grzegorz Gil: - Nie chciałbym jako obywatel słuchać przez całą dobę straszenia wojną ze strony polityków i generałów. Jestem za pracą organiczną. Przysposobienie obronne jest czymś niezbędnym. Tak samo kursy i szkolenia wojskowe. To nie tylko przestroga dla społeczeństwa. Ale też konkretna oferta państwa dla człowieka, który w trudnych czasach czuje się niepewny i zagrożony. Kogoś takiego trzeba rzetelnie informować. A nie siać w jego głowie paniki.



