Na terenie województwa lubelskiego leszczyna ma idealne warunki klimatyczne i glebowe. Wykorzystują to plantatorzy. Prawie połowa krajowej produkcji orzechów laskowych pochodzi z Lubelszczyzny.
Do Zrzeszenia Producentów Orzechów i Sadzonek Leszczyny w Lublinie z siedzibą w Końskowoli należy dziś ponad 70 osób. – Do niedawna nie było żadnych informacji na temat uprawy leszczyny – mówi Krystyna Krzemińska, skarbnik zrzeszenia. – A była ogromna potrzeba wymiany doświadczeń, informacji, wiadomości o cenach, nowych środkach ochrony itp. Teraz spotykamy się w Lubelskim Ośrodku Doradztwa Rolniczego w Końskowoli.
Plantacja pani Krystyny w Górach koło Markuszowa ma około 5 ha. Część to drzewka mające już ćwierć wieku, część to nowe nasadzenia sprzed 3 lat. Wysokość plonów uzależniona jest od klimatu, jednak według pani Krystyny, decydujące znaczenie mają inne czynniki. – Największym problemem są choroby grzybowe – twierdzi Krzemińska. – Orzech laskowy traktujemy podobnie jak uprawy jabłek czy wiśni. Bez oprysków nic dzisiaj nie urośnie.
Pierwsze owoce leszczyna daje już po 2–3 latach, jednak jest ich niewiele. Pełni plonów można oczekiwać dopiero po 7–8 latach. – Ale ze zbiorami też nie jest łatwo. Brakuje ludzi do pracy – dodaje Krzemińska.
Orzechy laskowe zbiera się z ziemi, nie z drzewa. Trzeba trafić na porę, kiedy są już dojrzałe, a ziemia jeszcze nie rozmiękła (owoc powinien być czysty). Rozwiązaniem jest wyłożenie całej plantacji folią przepuszczalną. Ale to olbrzymi wydatek, na który większości producentów nie stać.
Przy leszczynie pracuje się przez cały rok: przycinanie, opryski, odchwaszczanie, a potem zbiory i sprzedaż. Cena kilograma waha się od 5 zł do 6,50 zł. Co ciekawe, w Polsce nie ma skupów orzechów.
– Jeździmy z towarem na giełdę do Bronic. Czasem orzechy biorą pośrednicy – dodaje Krzemińska. – 20 lat temu, kiedy był to pierwszy sad w okolicy, produkcja się opłacała. Dziś jest na granicy opłacalności.
Polacy jedzą oczami
Mogą być one wykorzystane do produkcji m.in. wyrobów czekoladowych. Takie owoce sprowadzane są z Turcji lub Włoch.
Jednak producenci obawiają się, że mogą zostać na lodzie. – U nas się je oczami. Małe mogą być smaczniejsze, ale ludzie chętniej kupują duże – mówi Krystyna Krzemińska. – Dlatego bez gwarancji odbioru tego gatunku boimy się przestawić produkcję.