– Pracujemy już nad patio. Zajmujemy się drzewami, trawami. Szykujemy meble. Liczymy na to, że w połowie kwietnia będziemy mogli przyjąć tam pierwszych gości – mówi Izabela Kozłowska-Dechnik, szefowa żydowskiej restauracji Mandragora na lubelskim Starym Mieście.
• Czym dla Pani są zbliżające się święta?
– W naszym przypadku to święta podwójne. W tym roku w tym samym czasie wypada żydowskie święto Pesach i zaraz po nim Wielki Tydzień i Wielkanoc. Czas przed świętami zawsze jest dla nas zawsze czasem radości i nadziei. Jeśli mówimy o restauracji to także czas wzmożonej aktywności związanej z przygotowaniem świątecznego cateringu.
• Pracy jest więcej?
– Zdecydowanie tak. Do pracy w kuchni wreszcie mogli wrócić wszyscy kucharze, którzy zajmują się teraz przygotowaniem świątecznej garmażerki. Cieszą się, bo wreszcie nie muszą siedzieć w domu. Brakowało im tego kontaktu z ludźmi. Doskonale to rozumiem, bo przyjmuję zlecenia telefoniczne. W tej chwili jest ich znacznie więcej w związku ze świętami. To czas odświeżenia kontaktów z naszymi gośćmi. Z niektórymi osobami nie widzieliśmy się przez wiele miesięcy. Teraz dzwonią żeby złożyć zamówienie, ale też żeby złożyć życzenia.
• Brakuje wam relacji międzyludzkich?
– Ogromnie. Restauratorzy mają w sobie przecież gen gościnności. Ale tej relacji międzyludzkiej brakuje po obu stronach słuchawki. Często słyszę: „normalności!”, „niedługo się spotkamy”, „niech to się już kończy”. Z obu stron jest wielka tęsknota za normalnością i powrotem do życia, które się zna. Epidemia wpływa bardzo negatywnie na samopoczucie, a restauracja przynosi tylko dobre myśli dotyczące spotkań z rodziną, znajomymi, z przyjaciółmi. Z dobrym wspólnym czasem. Ja tęsknię za tzw. tabaką, czyli ruchem, gwarem restauracyjnym, szmerem ekspresu, nawet za dźwiękiem zbitego talerza.
• Trudno mi to sobie wyobrazić…
– A jednak (śmiech). Działamy od 17 lat. Po pracę u nas przychodzą osoby, które jako dzieci odwiedzały nas z rodzicami. Niedawno organizowaliśmy warsztaty dla dzieci i jedna z dziewczynek przyznała, że w Mandragorze tatuś poprosił mamę o rękę. U nas jest jak w domu więc dzieją się rzeczy, w jak każdym normalnym domu.
• Powiedzieliśmy o świątecznym cateringu i o tym, że cieszy się on dużym zainteresowaniem. Pomoże on wyjść z dołka spowodowanego epidemią?
– Niestety nie. Całkowity koszt restauracji takich jak nasza to ok. 100 tys. zł miesięcznie, a z zamówień online mamy ok. 10 proc. poprzednich przychodów. Ale zarówno przed Bożym Narodzeniem, jak i poprzednią Wielkanocą catering świąteczny pozwolił nam na wypłacenie wszystkich pensji w tym miesiącu. Nie musieliśmy do nich dokładać. To wielka ulga, za którą serdecznie dziękuję. Kłaniam się w pas każdej osobie która zechciała nas wspomóc w ten sposób. A wiem, że wiele osób traktuje te przedświąteczne zamówienia właśnie jako wsparcie. Mówią wprost: „chcę pomóc” czy „to moja cegiełka na ratowanie restauracji”. Takie słowa bardzo dużo dla nas znaczą. Widzimy, że mamy wielu wspaniałych ludzi wokół siebie. Wszystkich nie mogę wymienić. Ale powiem np. że pani Monika od października zamawia u nas obiad w każdą sobotę. Mówi, że to jej sposób żeby zadbać o ważne dla niej miejsce. To bardzo budujące!
• Kiedy wrócicie do normalności?
– Wiosna jest doskonałym czasem ku temu! Pracujemy już nad patio. Zajmujemy się drzewami, trawami. Szykujemy meble. Mimo trudnego czasu, jaki teraz przed nami, liczymy na to, że w połowie kwietnia będziemy mogli przyjąć tam pierwszych gości. Bardzo się na to cieszymy.