Pierwsza reakcja po wyjściu z kina – sprawdzić w necie kompozytora Freda Ballingera i „Przyjemne piosenki”. Jest. Wyłącznie jako byt w nowym filmie twórcy „Wielkiego piękna”. Ale to niczego nie zmienia.
Bardzo trudna sytuacja. Następne dzieło, po rewelacyjnym. W kinie Bajka można oglądać najnowszy film Paolo Sorrentino. Apetyty są duże, bo niedawno reżyser został nagrodzony Oscarem (i aplauzem widowni i krytyków) za „Wielkie piękno". I co teraz?
Teraz zamiast Rzymu mamy alpejski kurort i ośrodek spa skrzyżowany z sanatorium dla nieprzyjemnie bogatych. Głównymi bohaterami są dwaj przyjaciele. Obaj dobiegają 80., znają się dobrze ponad pół wieku. Jeden to emerytowany kompozytor i dyrygent Fred Ballinger (Michael Caine), drugi - reżyser filmowy Mick Boyle (Harvey Keitel). Panowie nie dość, że się przyjaźnią są powiązani rodzinnie. Reżyser w alpejskim kurorcie pracuje nad swoim filmem-testamentem, kompozytor chodzi na zabiegi i badania. Wokół nich pojawiają się postacie – z których żadna nie jest jednoznaczna, oczywista. Nawet gdy jest to drugoplanowa czy trzecioplanowa masażystka.
Reżyser proponuje widzowi serię scen czy sytuacji których powiązanie jest oczywiste lub prowokujące do snucia własnych interpretacji. Sporo osób może narzekać, że pomysł z „Wielkiego piękna” jest powtórzony, że pogoń za idealnym kadrem jest w końcu męcząca, że „Młodości” brakuje finezji rzymskiego poprzednika. Że jest dosłowna.
„Młodość” jest chyba bardziej osobista, smutniejsza i egzystencjalna. Ironiczne, groteskowe motywy umykają wśród sekwencji dotykających uczuć, samotności, napięć rodzice-dzieci, starości. O ile w „Wielkim pięknie” pełnoprawnym bohaterem było miasto o tyle alpejskie łąki i dalekie szczyty nie łagodzą tak jak Rzym konfrontacji bohaterów z ich najbliższymi oraz z własnym życiem. Widać to zwłaszcza po scenach gdy akcja przenosi się do Wenecji.
Niewątpliwym atutem jest obsada i bardzo ważna osoba dramatu – muzyka. Scena gdy Ballinger, który zarzeka się, że już nie dyryguje i jest emerytem - zaczyna dyrygować muzyką krowich dzwonków, ptasim świergotem i porykiwaniem bydła jest dowcipna. I może być lustrzanym odbiciem finałowego koncertu. Jakiego, nie zdradzę, bo „Przyjemne piosenki” na orkiestrę, skrzypce i sopran dużo w „Młodości” znaczą.
Ciekawostka: dwoje piosenkarzy: Paloma Faith i Mark Kozelek występują w filmie grając siebie samych. Podobnie jak znana z wielkich scenach operowych całego świata Sumi Jo, koreańska artystka śpiewająca sopranem koloraturowym – istnieje w „Młodości” i w realu.
Jimmy: Po kryjomu dolałem trochę ginu z tonikiem do herbaty ziołowej, ma pan ochotę, panie Ballinger? Fred: Nie, dziękuję. Wolałbym trochę herbaty wlanej do ginu z tonikiem.
Jestem prawie pewna, że tego dialogu znanej gwiazdy filmowej i emerytowanego kompozytora w filmie nie ma. A gdzie jest? Prawie równolegle z wejściem filmu na ekrany w księgarniach pojawiła się zbeletryzowana wersja scenariusza. Marketingowy zabieg (okładka basenowa, z gołą pupą Miss Universe na pierwszym planie, czyli plakatem na nasz rynek. Inni oglądają plakaty z… Wenecją nocą) pozwala przyłapać reżysera na skrótach i zmianach. To fajna zabawa – choć odradzam lekturę przed pójściem do kina. Zrobiłam ten błąd.
Czy książka jest lepsza? Kto zobaczy film i ją przeczyta pewnie przyznam mi rację, że mało istotna dla filmu scena Brendy Morel (Jane Fonda) w samolocie, w tekście jest ciekawsza. Czytelnik lepiej rozumie, dlaczego bohaterka kopie stewardesy. I na przykład będzie żałował sytuacji, gdy młody skrzypek odpłaca kompozytorowi wskazówki, jak trzymać instrument, korektą trzymania pałeczek przy jedzeniu. No i przy lekturze jest możliwość docenienia dialogów.
Nad czym Pan teraz pracuje, Panie Sorrentino? Może coś podobnego do „Boskiego”?