W Muzeum Piastów Śląskich w Brzegu turysta „poprawił” długopisem XVIII-wieczny obraz olejny. W skansenie niektórzy próbują wchodzić na dachy chat w poszukiwaniu skarbów. Zwiedzający bywają gorsi od najazdu Hunów i siedmiu plag egipskich razem wziętych.
– Wchodzą do starej chaty i rzucają się na łóżko z pierzynką. I nie tylko dzieci, dorosłym też często się to zdarza – mówi Ewa Grodek z działu upowszechniania i edukacji Muzeum Wsi Opolskiej. – Pal licho tę pościel, ale stareńkie łóżko może się po prostu rozsypać.
Co pan powie…
W Kamienicy Czynszowej taką samą pokusę stanowi XIX-wieczne łóżko w jednym z mieszkań. – Jeden z naszych małoletnich gości skoczył na nie z rozpędu. Poczuł się jak w domu. Teraz już jesteśmy na to uczuleni – dodaje Urszula Zajączkowska, dyrektor Muzeum Śląska Opolskiego.
– Powtarzamy do upadłego: nie dotykamy, nie głaszczemy, nie siadamy. Ale zawsze znajdzie się ktoś, kto natychmiast o tym zapomni – mówi Elżbieta Podgórska, kierownik biura obsługi publiczności w Pałacu w Wilanowie
– Ludzie robią to bezwiednie. Np. chcą dotknąć ściany, by poczuć pod palcami zabytkowe obicie czy tapetę – dodaje Cecylia Gałaszek z działu marketingu Muzeum Zamkowego w Pszczynie.
W brzeskim zamku przed imprezami i koncertami, które odbywają się w zabytkowych salach, teraz już wynoszą stare krzesła i skrzynie, bo ludzi nie da się upilnować. Kiedy tłumaczy się jak dzieciom, że to ma 500 albo 600 lat, to się dziwią: „Taak? Co pan powie???”. A kiedy dla wzmocnienia efektu pracownicy dodają, że renowacja uszkodzonego zabytku kosztowałaby kilkanaście tysięcy złotych, potrafią zareagować rozbrajająco spontanicznie: „Niech pan nie pieprzy”.
Ja muszę dotknąć
Dotykać chcą nie tylko mebli i bibelotów. „Rękami” oglądają także dzieła plastyczne. W Sali Pinottiego w Brzegu wiszą ogromne malowane na desce obrazy tego artysty z połowy XVI-wieku. – Co chwila są opalcowane. 80-procent zwiedzających musi dotknąć, sprawdzić – wzdycha Paweł Kozerski, dyrektor Muzeum Piastów Śląskich.
Znudzeni turyści, zwłaszcza ci grupowi, którzy nie zawsze pałają miłością do historii i sztuki, tylko zostali do zamku zawleczeni, opierają się o obrazy i ściany, zostawiając na nich nawet ślady butów.
W Muzeum Zamkowym w Malborku ręce przyjezdnych wyciągają się do drewnianych i kamiennych rzeźb. – Trójwymiarowe dzieło kusi. Sama mam ochotę pomacać rzeźbę, gdy ją widzę – przyznaje Alicja de Rosset z działu promocji. – Ludzie nie myślą, że na palcach mają brud i pot. Każdemu się wydaje: „A co tam – tylko raz dotknę”.
Ślizgiem po pałacu
Duże muzealne przestrzenie – zwłaszcza w pałacach – i wypolerowane podłogi aż się proszą, by przejechać się w podbitych filcem kapciach. To specjalność szkolnych wycieczek.
– Do dziś ze zgrozą wspominam chłopca, który wziął solidny rozbieg i pojeeechał. Zamarłam, gdy ślizgiem wpadł pod gablotę z eksponatami. Gdyby się przewróciła, nie tylko zniszczyłyby się zabytkowe przedmioty, ale szkło mogłoby poranić dziecko – mówi Urszula Zajączkowska.
Dorośli też mają pomysły, od których siwieją głowy muzealnikom. – Kiedy widzę palących papierosy pod strzechą, jestem bliska zawału – przyznaje Ewa Grodek z bierkowickiego skansenu. – A to nagminne.
W Muzeum Wsi Opolskiej – drewniane chaty, kryte strzechą lub gontem dachy – jest zakaz palenia, ale ludziom wydaje się, że gdy są świeżym powietrzu, wszystko im wolno.
Na dachy chałup też próbują się wspinać. – I pytają, czy nie ukrywamy tam jakichś skarbów – mówi Ewa Grodek.
Śmietnik i toaleta
Współczesnych barbarzyńców przebił jednak dowcipniś, który na XVIII-wiecznym portrecie olejnym domalował damie długopisem pierścionek. – I to jest właśnie ten bezpośredni dostęp do zabytków – mówi z przekąsem Paweł Kozerski. – Sądzę, że coraz częściej będziemy je odgradzać, bo ludzie zatracili już wszelką miarę. Kiedyś do muzeum wchodziło się jak do świątyni sztuki i historii. Ja tak byłem wychowany. A dziś ludzie traktują muzea jak niepotrzebny śmietnik historii.
– Niemal codziennie widzę z okien swojego biura, jak rodzice wysadzają małe dzieci do siusiania na środek zamkowego trawnika. Niemal tuż obok darmowych i nieźle urządzonych toalet – mówi Alicja de Rosset z muzeum w Malborku.
,b>Lepkie ręce
Od czasu, gdy w Muzeum Wsi Opolskiej po oprowadzeniu pielgrzymki z Częstochowy zniknęła śliczna filiżanka, pracownicy wiedzą, że nikomu nie można ufać.
Na opolskie muzea nikt wielkiego skoku nie szykował, ale czasem zwiedzającym przylepiają się do rąk drobiazgi. Urszula Zajączkowska widzi w tym coś z pogranicza kleptomanii, zapomnienia, czy takiego naiwnego myślenia: „O, ładne! Wezmę sobie”.
Tak ostatnio chyba pomyślał turysta, który zwinął z Kamienicy Czynszowej... fajkę. Żaden wielki zabytek, na aukcji się tego nie sprzeda, bo wartość materialna żadna, tylko historyczno-pamiątkowa.
Pracownicy muzeum mają jednak fotograficzną pamięć, brak jednego z kilku drobiazgów w sali widzą natychmiast. Poza tym sprawcę dostrzegło oko kamery. Nie wzywano policji, skończyło się na wielkim wstydzie „kleptomana”, a fajeczka wróciła na swoje miejsce.
– A na co komu żyletka z lat 60-tych. ubiegłego wieku? – pyta retorycznie Ewa Grodek z Muzeum Wsi Opolskiej. – A jednak ktoś wyciągnął ją z pudełka i zabrał, bo mu się spodobała, i pewnie za chwilę wyrzucił na ulicy.
W Zamku Piastów komuś przylepił się do ręki kranik z lawabo, czyli zabytkowej umywalki. Też trudno się domyślić, jaki użytek chciałby z niego zrobić złodziej.
Nawet w takiej muzealnej fortecy, jaką jest Wawel, turyście-militaryście udało się wynieść ze skarbca lontownicę. To przyrząd, który w XVI i XVII wieku służył do odpalania dział odprzodowych. Lontownica wcale nie była supercenna, wystarczyło, że była słabo zabezpieczona: wystawała poza szybę gabloty.
Chaos w gablocie
Nic dziwnego, że pracownicy muzeów starają się nie spuszczać zwiedzających z oka. – Ludzie często się obrażają, a nawet awanturują, że pilnujemy ich jak złodziei, ale są tacy, którzy do muzeum przychodzą właśnie po to. Jak kogoś od zabytków bardziej interesują zabezpieczenia gablot, to od razu rzuca się w oczy – mówi Paweł Kozerski.
Inna sprawa, że często polskie muzea wprost proszą się o złodzieja. Słabe zabezpieczenia, brak inwentaryzacji zbiorów, skłóceni pracownicy. W 2001 r. jedno z większych muzeów w Polsce poinformowało małopolską policję, że nie wie, gdzie jest... kilkaset obiektów, m.in. pamiętniki Orzeszkowej. Szefostwo przypuszczało, że zostały skradzione, ale pewności mieli nabrać dopiero po pięciu latach, po zakończeniu inwentaryzacji.
Obraz chaosu panującego w muzeach ujawnił też ubiegłoroczny raport Najwyższej Izby Kontroli. W co drugiej placówce (na 28 zbadanych) stwierdzono „brak właściwej ochrony fizycznej”. W osłupienie wprawiły kontrolerów zwyczaje panujące w Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, gdzie ochroniarze, zamiast strzec zbiorów, kasowali opłaty za parkowanie, a jeden z największych skarbów – Ikona Karpacka – nie była chroniona przez 11 nocy, w czasie, gdy placówkę kontrolowali urzędnicy NIK. Nie lepiej było w Muzeum Archeologicznym w Gdańsku, skąd można było wynieść dowolny eksponat umieszczony w gablotach, bo te nie były zamykane na klucz.