W poniedziałek do Polski wrócili uczestnicy Zimowej Narodowej Wyprawy na K2. Wśród nich był lublinianin Piotr Tomala. Drugi najwyższy szczyt świata wciąż pozostaje niezdobyty zimą, ale polscy himalaiści mówią, że góra wciąż na nich czeka
- Sukcesem wyprawy jest to, że wszyscy wróciliśmy cali i zdrowi, w dobrych humorach. Góra pozostała. Jest o czym myśleć, zebraliśmy bagaż cennych doświadczeń i myślę, że jest to potencjał na ewentualną kolejną próbę w przyszłym roku – mówi nam Piotr Tomala.
Spotkaliśmy się w jego firmie, gdzie mimo długiej i ciężkiej podróży z Pakistanu pojawił się we wtorek rano, zaledwie kilkanaście godzin po przylocie do kraju. Na firmowej poczcie czekało ponad trzy tysiące nieodebranych maili. A nad wejściem do budynku wisiał transparent z napisem: „Witamy w domu. #K2 dla Polaków”. Taką niespodziankę koledzy z pracy szykują po powrocie z każdej kolejnej wyprawy.
- Czuję się dobrze. Jako jedyny z ekipy w trakcie ekspedycji nie złapałem żadnej infekcji, byłem jedną z dwóch osób, która nie musiała brać antybiotyków. Po kilkutygodniowym pobycie na takiej wysokości mam tyle czerwonych krwinek, że mam o wiele lepszą wydolność. Niedługo będzie maraton, może w nim wystartuję – śmieje się lublinianin.
Zdjęcia Piotra Tomali
Kilkunastu członków Zimowej Narodowej Wyprawy na K2 do Pakistanu wyruszyło pod koniec grudnia ubiegłego roku. Zanim 5 marca zapadła decyzja o zakończeniu ekspedycji, polscy himalaiści nie narzekali na brak przygód.
Na ustach niemal całego świata byli w związku z akcją ratunkową na Nanga Parbat, kiedy ruszyli na pomoc Tomaszowi Mackiewiczowi i Elisabeth Revol. Uczestniczyli w niej Piotr Tomala, a także Adam Bielecki, Denis Urubko i Jarosław Botor. Udało im się uratować Francuzkę, niestety na próbę odnalezienia Polaka, który pozostał na wysokości ponad siedmiu tysięcy metrów n.p.m. nie było szans.
Po powrocie na ścianę K2 polscy himalaiści zmagali się z kamiennymi lawinami. Bieleckiemu jeden ze spadających kamieni złamał nos, a kilka dni później w podobny sposób złamania ręki nabawił się Rafał Fronia. Oznaczało to dla niego koniec wyprawy. Feralnego dnia towarzyszył mu Tomala, który obchodził akurat 46. urodziny. Tuż po wypadku zaczęli schodzić w dół, gdy zeszła na nich lawina.
- W zimie w Karakorum takie sytuacje zdarzają się niezwykle rzadko. W tym przypadku mieliśmy trochę więcej czasu, bo nasi koledzy byli w wyższym obozie i widzieli, jak potężny serak się oberwał i zaczął pędzić w naszą stronę. Od razu dali nam znać, dzięki czemu mieliśmy 10, może 12 sekund więcej, żeby się schować. Wypadek Rafała spowodował, że zdążyliśmy zejść niżej. Gdybyśmy byli wtedy wyżej, konsekwencje mogłyby być dla nas zupełnie inne – opowiada Piotr Tomala. I dodaje, że wcześniej uczestniczył w dwóch podobnych sytuacjach, w których także dopisało mu szczęście.
Właśnie takie przypadki zdecydowały o tym, że kierownictwo wyprawy podjęło decyzję o zmianie drogi na szczyt. Wybrano drogę łatwiejszą, ale znacznie dłuższą. Wkrótce naszych himalaistów zaskoczyło postępowanie Urubki, który nie informując nikogo podjął samodzielną próbę wejścia na szczyt. Po trzech dniach wrócił do bazy, po czym zakończył udział w ekspedycji.
– Myślę, że z Denisem mielibyśmy szansę zaatakować szczyt w przewidywanym na początku marca oknie pogodowym – przyznaje Tomala.
5 marca zapadła jednak decyzja o zakończeniu akcji. Chodziło przede wszystkim o bezpieczeństwo jej uczestników. Ci po powrocie do Polski przyznawali, że wrócili na tarczy. Ale zapowiadali chęć podjęcia kolejnej próby.
- Przed tą wyprawą dawano nam kilka procent szans na zdobycie szczytu. Dzięki zdobytym teraz doświadczeniom, urosły one do kilkunastu procent – ocenia himalaista z Lublina. I dodaje, że gdy otrzyma propozycję udziału w ewentualnej kolejnej ekspedycji nie będzie się wahał. – To moje życie. Jeśli tylko będę miał szansę, i zakwalifikuję się do kadry, to oczywiście będę chciał spróbować.