Gdzie wydawano tysiąc obiadów dziennie, a w którym lokalu pracowało nawet 120 osób na trzy zmiany? Gdzie koncertowali światowej sławy jazzmani, a gdzie występowała „Tosca”? I na czym polegał brygadowy system pracy?
Na brak klientów nie narzekała również restauracja „Polonia” na Krakowskim Przedmieściu; niedaleko Bramy Krakowskiej. Swego czasu słynęła ze znakomitej kuchni. Goście chwalili m.in. schab firmowy, cielęcinę à la kurczę, antrykot po partyzancku, kurę w sosie koperkowym czy nerkę z rusztu.
Tysiąc obiadów
Na początku lat 60. restauracja sprzedawała tysiąc obiadów dziennie. W tym samym czasie wprowadziła jako pierwsza w Lublinie obiady dietetyczne. Jadłospis był układany pod nadzorem lekarza. Restauracja przez wiele lat serwowała m.in. kuchnię staropolską: w menu znajdowała się nalewka winna, pieczeń husarska, cygańska itp. Przy opracowaniu tych dań swoją radą służył w latach 60. nestor lubelskich gastronomików: pan Radzymiński.
Dwie butelki wódki
„Polonia” przez długi czas słynęła ze sznycla po wiedeńsku, a kucharze nie bali się wprowadzać co jakiś czas nowych, nieznanych dotąd dań. Swego czasu pracował tu także Wacław Sztrajber, kucharz, który gotował kiedyś na dworach. Warto także wspomnieć o wieloletnim szefie „Polonii” w latach 50. i 60.: Józefie Szerksznisie. Kuchmistrzem przez wiele lat był tu również Władysław Goluch, który swoją pracę w kuchni rozpoczął w wieku 14 lat.
W „Polonii” można było również kupić dania dla dzieci. Były o połowę mniejsze i o połowę tańsze od „normalnych”.
Restauracja mieściła się nieopodal Ratusza. Stanisław Bora, prezydent Lublina w latach 70., często podejmował tu zagraniczne delegacje. Jest z tym związana anegdota. Prezydent pewnego razu zaprosił do „Polonii” gości z Debreczyna. Na sali był on, sekretarz miasta oraz dwie osoby z Węgier. Obsługiwał ich sam kierownik lokalu. Na początek zaproponował przystawki. Prezydent to zaaprobował i dwukrotnie mrugnął okiem. Kierownik opacznie zrozumiał, że chodzi o dwie butelki wódki. Nie wiedział, że Stanisław Bora (który nie pił alkoholu) miał, niestety, nerwowy tik polegający na mruganiu okiem. Na stole wkrótce - zamiast przystawek - pojawiły się dwie zmrożone butelki wódki. Prezydent poczerwieniał z oburzenia i ponownie nerwowo mrugnął dwa razy okiem. Kierownik lokalu zrozumiał swój błąd. Przyniósł kolejne dwie butelki wódki...
Pierwsze obiady na wynos
Restauracja „Stylowa” na Placu Zamkowym serwowała potrawy węgierskie. Podawano tu również bardzo smaczny barszcz czerwony z krokietem. Niezła była także golonka. Kierownikami lokalu w czasach PRL-u byli m.in. Mieczysław Bryczkowski oraz Zygmunt Chojnacki. Utrudnieniem dla personelu był fakt, że zamówione dania były transportowane windą, przez co kontakt kelnerów z kuchnią był utrudniony. Z czasem odbywały się tu dancingi, grali klezmerzy, a swoje interesy załatwiali cinkciarze z pobliskiego targu. Po godz. 22 w lokalu nie grano już muzyki z uwagi na to, że „Stylowa” sąsiadowała z mieszkaniami.
Siedząc przy stoliku, można było podziwiać przez okno Zamek Lubelski. W 1961 r. restauracja - jako pierwsza w Lublinie - wprowadziła domowe obiady na wynos. Za 10-procentową dopłatą pracownik restauracji przynosił obiad do domu.
Na ul. Świętoduskiej mieściła się restauracja „Pod Arkadami”. Lokal otwarto w 1976 r.; początkowo działał jako klub studencki. W planach było m.in. stworzenie lokalu na kształt wagonu ze słynnego Orient Expressu. Można tu było wypić piwo, zjeść obiad. Lokal jednak - nie wiadomo, z jakich powodów - nie przyjął się.
Dwa koniaki, dwie kanapki
Na rogu ul. Narutowicza i Osterwy (Kapucyńska) działała restauracja „Śródmiejska” (prowadzona przez LSS), zwana też „Śródziemnomorską”, ale nie z powodu menu. Był to podrzędny lokal, z niskimi cenami, cieszący się nie najlepszą sławą. Potem się nieco poprawiło, ale „Śródmiejska” do końca miała kiepską opinię. Czasami przychodzili tu po próbach aktorzy z teatru oraz - na śledzika - studenci z pobliskiej WSI.
Z tą restauracją związana jest dość zabawna historia, która miała miejsce w połowie lat 60. Otóż: personel zamknął w lokalu śpiącego klienta. Nie wiadomo, czy gość usnął pod stołem, czy też akurat był w toalecie - faktem jest, że kiedy się obudził, to nie wierzył swojemu szczęściu: sam w lokalu. Rano, kiedy obsługa otwierała restaurację, znaleziono go ponownie śpiącego. Jak podaje „Kurier Lubelski” z 8 lutego 1966 roku, gość wypił dwa koniaki gruzińskie, polski wiśniak i zjadł dwie kanapki.
Nora tętni życiem
Obok „Europy” mieściła się „Karczma Lubelska” (dawniej „Litewska”). Był to lokal dużo tańszy od renomowanej restauracji; można tu było szybko (nawet na stojąco) coś przekąsić, wypić wódeczkę lub piwo. Była też zwykła sala restauracyjna. Lokal był bardzo często wynajmowany na wesela.
„Nora” przy dzisiejszym deptaku (Krakowskie Przedmieście 32) była miejscem spotkań artystów, dziennikarzy, aktorów. Przed wojną mieściła się tu słynna restauracja „Pod Strzechą”, w której znajdowało się ogromne akwarium. Goście łowili siatką lub nawet rękoma wybraną rybę i ta natychmiast wędrowała na patelnię.
„Nora” wieczorami tętniła życiem, przychodzono tu na spotkania towarzyskie: funkcjonowała na kształt krakowskiej „Piwnicy pod Baranami” czy STS. W podpiwniczeniu stał stół pingpongowy, gdzie rozgrywano zacięte mecze. Nie było tu typowej kuchni, posiłki były zamawiane w innych restauracjach. Wódkę można było zamówić tylko w kieliszkach.
- Jeśli ktoś chciał zamówić od razu pół litra, to kelnerka przynosiła 10 „pięćdziesiątek” - wspomina Teofil Hubala, który przez wiele lat był szefem restauracji w „Dworku Grafa”
Jazz i filmy
W „Norze” odbywały się odczyty, spotkania ze znanymi ludźmi, a nawet kursy tańca. Bywali tu m.in. Wojciech Młynarski, Kazimierz Brusikiewicz czy Irena Karel i Jerzy Waldorff. Częstym gościem był także Kazimierz Grześkowiak, który pewnego razu wrócił z RFN z nieznanym wówczas u nas gadżetem: sztucznymi, plastikowymi wymiocinami. Położył je na stole, obok puste butelki i udawał, że śpi. Kiedy zobaczył to ówczesny kierownik, zrobił awanturę i wybiegł z sali. Po chwili pojawił się Grześkowiak. „Panie kierowniku, o co chodzi, ja już wytrzeźwiałem...”
Tu swoje pierwsze kroki stawiali m.in. Joanna Rawik, Piotr Szczepanik czy Michał Hochman. W 1960 r. debiutował tu Edward Stachura. Przez wiele lat szefem był Jacek Abramowicz. W „Norze” koncertowali światowej sławy jazzmani: Janusz Muniak czy Jan Ptaszyn-Wróblewski. Byli też Skaldowie. W latach 70., po koncercie jazzowym z udziałem m.in. muzyków z Anglii i USA, goście nie chcieli opuścić lokalu. Wtedy ktoś zadzwonił na milicję, która pałkami przekonała ich, że pora iść do domu.
W lokalu odbywały się również pokazy filmowe. W 1970 r. - z okazji 25-lecia zakończenia wojny - w klubie odbyła się projekcja „Czterech pancernych i psa”, a po niej goście spotkali się z Piotrem Wysockim - aktorem, który w filmie grał por. Kozuba, ps. „Hiszpan”.
Na trzy zmiany
„Astoria”, której budowa rozpoczęła się w 1965 r., była największym obiektem gastronomicznym w Lublinie (720 miejsc). Początkowo miała się nazywać... „Cizia”. Według dokumentacji taki neon miał stanąć na dachu budynku. Jej budowa od samego początku przebiegała ospale i lublinianie z niecierpliwością oczekiwali otwarcia. Kiedy budynek był już gotowy, okazało się, że budowlani pozostawili po sobie wiele niedoróbek. Doszło do tego, że aby wstawić urządzenie chłodnicze do produkcji lodów, trzeba było zdjąć drzwi, a potem rozebrać kawałek ściany.
Po uruchomieniu lokalu pracowało tu nawet 120 osób na dwie, a nawet trzy zmiany: od godz. 6 rano do 2 w nocy. Na parterze mieścił się samoobsługowy bar z imponującym różnorodnością menu. Na pierwszym piętrze była restauracja, a na drugim kawiarnia. Korzystna lokalizacja powodowała, że zwłaszcza kawiarnia była oblegana przez klientów, a znalezienie wolnego miejsca w weekendowe wieczory nie było łatwe.
Aranżacją wystroju w tym obiekcie zajęło się lubelskie małżeństwo plastyków: Barbara i Lucjan Wengorkowie.
Tosca
„Victoria” przez długi czas należała do rzędu ekskluzywnych lokali z dość wysokimi cenami. Powstała w 1972 r. Często odbywały się tu dancingi - sala była pełna do 2 w nocy; organizowano również wesela i bankiety z udziałem zagranicznych gości.
W „Victorii” odbył się również pierwszy striptiz w Lublinie. Cieszył się wielką popularnością. Potem na striptiz zapraszał „Dworek Grafa” i „Unia”. Przez dłuższy czas do Lublina przyjeżdżała striptizerka z Warszawy.
- Mówili na nią Tosca - mówi jeden z ówczesnym kelnerów. - Była bardzo ładna, zgrabna, o czarnych włosach. I do tego sympatyczna. Miała całą rzeszę fanów, którzy po jej występie w lokalu jechali na następny”.
„Victoria” w latach swojej świetności zatrudniała 240 osób, z czego 102 pracowały w części gastronomicznej.
Brygadowy system pracy
Swego czasu modnym i obleganym głównie przez studentów lokalem był bar „Tip-Top” przy Al. Racławickich. Był on niejako konkurencją dla restauracji na drugim rogu Sowińskiego i Al. Racławickich, która do połowy lat 70. nazywała się „Pod Fafikiem” albo popularnie „Fafik”.
W latach 60. prasa lubelska określała ten lokal jako coctail bar, a jego popisowym daniem był słynny rostbef po cygańsku. Nazwa lokalu nawiązywała do bohatera kreskówek z „Przekroju” - psa Fafika. Pierwszym kierownikiem został Tadeusz Nieczaj, później zastąpił go Antoni Pazderski; szefem kuchni na początku lat 60. był Józef Łańczont, a klienci słuchali muzyki, którą wykonywała orkiestra kierowana przez Janusza Bednarczyka. Restauracja jako pierwsza w Lublinie wprowadziła brygadowy system pracy.
Polegał on na tym - jak podaje prasa z tamtego okresu - że „najstarszy kelner przyjmuje zamówienie, młodszy podaje, a trzeci tylko sprząta”.
W konkurencyjnym „Tip-Topie” bywalcami byli głównie studenci. Najczęściej - oprócz jedzenia - zamawiali wino na szklanki. Bar słynął również z doskonałych pierogów.
W latach 60. „Tip-Top” nie miał dobrej opinii ze względu na to, że - jak to określała prasa - studenci zbyt często nadużywali tu alkoholu. 1 stycznia 1964 r. patronat nad tą restauracją objęli m.in. Związek Młodzieży Socjalistycznej i komisja przeciwdziałania alkoholizmowi, a personel stanowili członkowie brygad ZMS. Pierwszym ich krokiem było wprowadzenie zakazu sprzedaży alkoholu. W lokalu miały się teraz odbywać wieczorki, konkursy, spotkania. A zamiast piwa i wina wprowadzono różnorodne słodycze.
Karczma Słupska
„Fafika”, który został otwarty 27 lutego 1960 r. przemianowano później na „Karczmę Słupską”. Skąd ta nazwa? Podobno kiedyś w Słupsku przebywali I sekretarz KC PZPR Edward Gierek i premier Piotr Jaroszewicz. Obydwaj odwiedzili tamtejszą restaurację urządzoną w „starosłowiańskim” stylu. Zrobiła na nich dobre wrażenie. Wkrótce po tej wizycie w całym kraju, jak grzyby po deszczu, zaczęły powstawać liczne „Karczmy Słupskie”. Niewykluczone, że w miastach wojewódzkich były one wówczas wręcz obowiązkowe, podobnie jak ich jadłospis.
Sama nazwa lokalu przy góralskim wystroju wnętrza była drobnym nieporozumieniem. Lubelska „Karczma Słupska” przez wiele lat serwowała smaczne i tanie obiady, była też jednym z ulubionych miejsc spotkań studentów. W latach świetności było tu zatrudnionych kilkanaście kelnerek i nie narzekały na brak pracy. Zdarzało się, że przy wejściu stał tłum klientów czekających na wolny stolik.
Kulinarny Lublin
To kolejna część książki Krzysztofa Załuskiego „Kulinarny Lublin” (projekt zrealizowany w ramach stypendium Prezydenta Miasta Lublin). Następny odcinek już za tydzień