Biały szkwał - tak żeglarze nazywają to, co stało się na Wielkich Jeziorach Mazurskich.
- 26 lat żyję w Mikołajkach i nie widziałam czegoś podobnego - mówi wstrząśnięta Danuta Wawrzyniak, która na Mazurach prowadzi wypożyczalnię łódek i jachtów. - Na szczęście, wszyscy moi klienci zdołali bezpiecznie wrócić.
Inni nie mieli tyle szczęścia. Bo uciec zdołali nieliczni. Ci, którzy już pół godziny przed burzą z niepokojem spoglądali na niebo.
- Płynęliśmy we dwóch, z kolegą - mówi Wojciech Sadowski, szef Yacht Klubu Polski Lublin, który wyszedł na brzeg bez szwanku. Zawrócił, gdy w oddali zobaczył ławicę chmur, która gęstniała i przybierając granatowy kolor, zmierzała w stronę jezior. Wiedział już, że to nie przelewki. Że trzeba wracać do brzegu. I dotarł bezpiecznie. Inni pływali dalej. - To błąd polskiego szkolenia żeglarzy, że nie przywiązuje się większej wagi do meteorologii - dodaje.
- To nawet nie były ciemne chmury. Ale po prostu czarne niebo. Tak to wyglądało - mówi Anna Sobczyk z wypożyczalni łódek w Mikołajkach.
Większość ludzi nie przejęła się chmurami w oddali. Zaczęli uciekać, gdy zerwał się wiatr.
A wtedy było już za późno.
Przeklęty kwadrans
- Tak, jak się oglądało 11 września zamachy na World Trade Center w Nowym Jorku, z takim samym przerażeniem patrzyliśmy na to, co działo się na jeziorze. Tego się nie da opisać słowami - wzdycha Zdzisław Zyśk z Mikołajek. - Wiatr unosił do góry ciężkie jachty. A potem rzucał nimi o wodę, wywracał je. To była klęska.
- Fale przewalały się przez pokład. Chociaż nasza łódź waży jakieś osiem ton, to zerwała się cuma. To była wielka siła - przyznaje Sadowski.
- Ludzie wypadali z łodzi na oczach swoich bliskich. Koszmar - dodaje Zyśk.
- Co wnuka złapałem i położyłem, to znów go wyrzucało - opowiada Polskiemu Radiu Olsztyn jeden z żeglarzy. - Musiałem się rurki złapać, żebym się sam nie utopił.
- Lał taki deszcz, że ledwo widziałam stojący pięć metrów dalej maszt - mówi Sobczyk. - Łodzie wpadały na siebie i jedna topiła drugą. Trwało to piętnaście minut.
Płacz i karetki
Wodne Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe wyciągnęło z jezior łącznie 84 osoby. - Większość nie miała kapoków - przyznaje Paweł Czubiński z giżyckiego WOPR.
Tak samo, jak nie miały ich ofiary:
5-letni chłopiec,
50-letnia kobieta,
22-letni mężczyzna.
Wszystkich troje wyciągnięto spod wywróconych łodzi.
A ludzie nadal biegali po brzegu. Nerwowo wystukiwali numery w komórkach. Czekali na głos w słuchawce.
Nie doliczyli się 8 osób.
Potem policja odebrała zgłoszenia o kolejnych dwóch zaginionych.
A później telefon, że jedna z osób się znalazła.
Na liście pozostało 9 nazwisk.
Nadzieja nie tonie
Kolejna kamera i kolejne zdjęcie. Osiemnastoletni Jacek zaginął w okolicach jeziora Niegocin.
I wiadomość z olsztyńskiej komendy: wśród zaginionych nie ma mieszkańców Lubelszczyzny.
Tych, którzy przepadli szuka 200 osób. - Wykorzystujemy dwa śmigłowce, samolot i kamerę termowizyjną - mówi Izabela Niedźwiecka z biura prasowego miejscowej policji.
Szukają strażacy, policjanci, nawet antyterroryści. Ale i tak najwięcej zależy od płetwonurków. Na miejsce ściągają ich kolejne ekipy. A nawet psy wyszkolone w wyszukiwaniu zwłok w wodzie. - Bo nie ma już szans, na uratowanie tych, którzy wpadli do jeziora - Robert Fliciński z warmińsko-mazurskiej straży pożarnej nie pozostawia żadnych złudzeń. - Ale może ktoś zdołał wydostać się z wody i schronił się gdzieś w lesie. Może nie miał jak zawiadomić rodziny. Może...
Co to było
Wzburzona przez wiatr woda tworzyła pianę, przez którą nie widać, gdzie kończy się woda, a zaczyna powietrze.
- A dzień później piękne słońce - mówi Wawrzyniak. - Jakby nic się tu nie stało.