Rozmowa z Arturem Tyszkiewiczem, dyrektorem artystycznym Teatru Osterwy w Lublinie, reżyserem "Snu nocy letniej” Szekspira.
– To była wycieczka do teatru lalkowego w Warszawie, spektakl nazywał się "Dębowi bracia” i do dziś go pamiętam. Poraziło mnie to, że braci zamieniono w dęby, dęby miały wycięte miejsce na twarze, a aktorzy mówili z drzew.
• Skąd pomysł na szkołę teatralną?
– Już w liceum zajmowałem się teatrem amatorskim, gdzie występowałem i reżyserowałem. Szkoła teatralna to był oczywisty wybór, choć w rodzinie takich tradycji nie było.
• Poszedł tam pan po to, żeby mieć kontrolę nad wydarzeniami na scenie?
– Tak. Jak każdy reżyser chciałem być aktorem, a ponieważ mi talentu zabrakło, wybrałem reżyserię. Pomyślałem, że dobrze będzie kreować jakąś rzeczywistość na scenie i do tej pory jest to fascynujące, że stwarzam świat na scenie, którego nie ma.
• Lubi pan patrzeć jak zespół dojrzewa i się wzmacnia?
– Na pewnym etapie drogi reżyserskiej pomyślałem, że dobrze by było wziąć większą odpowiedzialność za teatr. Nie tylko odpowiadać za spektakl, ale także za kształtowanie zespołu i wizerunku teatru. Podczas mojego dyrektorowania w Lublinie z radością patrzę, jak ci ludzie, którzy byli pozamykani i teatralnie nieśmiali, zaczynają pięknieć.
• Żeby być artystą, trzeba najpierw dobrze znać rzemiosło?
– Tak uważam.
• Skończył pan szkołę, reżyserował, potem rzucił zawód. Chwila słabości, załamanie?
– Dwie rzeczy się na to złożyły. Po pierwsze sytuacja w polskim teatrze. W 1998 roku jeszcze nie było nowej fali dyrektorów. W Warszawie panowała stagnacja, młody człowiek w ogóle nie mógł reżyserować, to nie była inwestycja. Poza Warszawą teatry były zaniedbane artystycznie. Odszedłem, bo nie chciałem robić lektur szkolnych po to, żeby zarobić na życie. Wolałem zarobić w inny sposób.
• Zaczął pan prowadzić talk show?
– Nazywał się "Powiedz to głośno”, robiliśmy to także w lubelskim ośrodku telewizyjnym. Pracowałem w biurach, odpowiadałem za sprowadzanie filmów do polskiej dystrybucji, służbowo jeżdżąc na najważniejsze festiwale, obejrzałem masę dobrych filmów, byłem w Cannes, w Santa Monica i jeszcze mi za to płacili.
• Mówi pan, że młody człowiek to nie była wówczas dobra inwestycja w teatr. A jednak Krzysztof Torończyk, dyrektor naczelny Narodowego i Teatru Osterwy zaryzykował i powierzył panu fotel dyrektora artystycznego?
– Podjął wielkie ryzyko. To ryzyko było podparte wiedzą na mój temat; spektaklami, które wyreżyserowałem. Sądzę, że myśl o mnie pojawiła się, kiedy robiliśmy "Balladynę”, spektakl z bardzo dużą inscenizacją i zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Jerzy Radziwiłowicz spadł do zapadni na pięć dni przed premierą. Oniemiałem, ale ponieważ mam stoicki spokój w sobie, zebrałem zespół i zrobiłem zastępstwo z Emilianem Kamińskim. Być może koncentracja, umiejętność wyjścia z kryzysowej sytuacji spowodował, że dyrektor Torończyk pomyślał, że Tyszkiewicz to jest facet, które potrafi opanować siebie i coś wokół. Zaryzykował i zobaczymy czy to ryzyko mu się opłaciło już w sobotę, na premierze "Snu nocy letniej” Szekspira.
• Skąd ten spokój i opanowanie?
– Przez długie lata ćwiczyłem sztuki walki. Najpierw kung-fu, potem filipińskie sztuki walki kali, zatrzymałem się na kraft-madze i do momentu zostania dyrektorem w Lublinie ćwiczyłem. To daje umiejętność panowania nad sobą. Erwin Axer powtarzał nam, że reżyser – jak kapitan statku – nie może panikować. To tak, jak na froncie: żołnierze muszą wierzyć dowódcy, że wie, co robi i gdzieś ich prowadzi.
• Ma pan patent na pokazywanie klasyki?
– Wiem, że świat autora trzeba przetłumaczyć na współczesność. Wyciągam sens. Wziąłem Szekspira w tłumaczeniu Barańczka, które jest bardzo komunikatywne. Po to, żeby młodzi ludzie, którzy nigdy nie widzieli "Snu nocy letniej”, weszli w ten sen. Największy komplement, jaki otrzymałem po zrobieniu "Iwony…” na festiwalu w Opolu, to moment, kiedy podszedł do mnie strażak, pogratulował i powiedział, że to był piękny spektakl. To było ważniejsze niż nagrody. A młodzi ludzie podchodzili i mówili, wie pan, przeczytam tego Gombrowicza. To jest dowód na to, że dobrze zrobiony teatr się sprawdza.
• Jaki będzie pański Szekspir?
– Nie znam dobrze jego wszystkich sztuk, ale mam taką intuicję, że wszystkie sztuki pisał o śmierci, która jest największym lękiem człowieka.
• I jedyną pewną rzeczą na tym świecie?
– To jest jedyna prawda o świecie. "Sen nocy letniej” jest o śmierci. Szekspir pokazuje trud młodych ludzi, którzy podjęli trud zrobienia wycieczki w głąb siebie. Po pójcie do lasu jest metaforyczną wyprawą w głąb siebie. A to, co tam znaleźli, jest przerażające. Leki, obsesje i śmierć. Mimo, że są młodzi i mają piękne ciała. Ale te ciała zaraz się zmienią. To zwiędnie wszystko.
• Seks i miłość są nietrwałe, przypadkowe?
– Młodzi idą do lasu, deklarują, że się kochają, wystarczy jedno zamachanie ręką przez Puka i okazuje się, że ten z tą, tamten z inną, wszystko się zmienia. To jest tymczasowe.
• A życie jest nietrwałe?
– Nic nie trwa wiecznie. To jest przesłanie Szekspira, mroczne, nieprzyjemne, ale tak jest.
• Szuka pan metafizyki w tym spektaklu?
– Szukam. Chcę znaleźć.
• Na próbach aktorzy uśmiechają się do siebie, pan do nich, starzy i młodzi stanowią jedno. Murem stoją za panem. Tylko pozazdrościć?
– Zatrudniłem dużo młodych, ale wiem, że jest to teatr wielopokoleniowy. Młodzi są traktowani jak dzieci, albo nawet jak wnuki. Nasz teatr jest wielopokoleniową rodziną, składającą się z dziadków, ojców i dzieci. To jest fakt, zacząłem go doceniać, dobrałem taki młodych, którzy wiedzą, że nie wszystko jeszcze potrafią i warto posłuchać starszych. To procentuje. Na scenie zobaczycie trzy pokolenia aktorów. Prawdziwy zespół.