- Jeśli ktoś nie wie, co to jest, to możemy opowiedzieć. My je przeżyliśmy 2 lutego 1944 - mówią mieszkańcy Szczecyna, małej wsi niedaleko Kraśnika.
znowu wróciło. W ich wspomnieniach
To był senny, świąteczny poranek we wsi Szczecyn, 5 kilometrów od Gościeradowa, w połowie drogi z Kraśnika do Annopola. Święto Matki Boskiej Gromnicznej. Ciepło, jak na luty. Kila stopni Celsjusza na plusie. Okoliczne pola ledwo przyprószone śniegiem.
- Wszyscy krzątali się po domu - wspomina Janina Kubik, wówczas 15-latka. - Byłam razem z mamą w kuchni. Siostra-bliźniaczka, o 6 lat starszy brat i ojciec siedzieli w pokoju. Nic nie zapowiadało tego, co stanie się za chwilę...
Umarła w objęciach brata
- Nagle krzyki, strzały z karabinów maszynowych. Panika. Nikt nie wiedział, co się dzieje - wspomina Jan Konopka; tamtego dnia 12-letni Janek. - Wbiegli do naszego domu. Kilku Niemców i Ukraińców, którzy im pomagali. Kazali wszystkim wychodzić.
Minutę później hitlerowcy pojawili się w domu Kubików. - Zdążyłyśmy się z mamą schować. Ja wszystko widziałam przez malutką szparę - mówi drżącym głosem pani Janina. W jej oczach pojawiają się łzy. - Mam to przed oczami do dziś. Niemcy strzelają do mojego brata. Upada. Podbiega do niego siostra. Ją też zabijają. Umiera w jego objęciach. Oboje w takiej pozie leżą na podłodze.
Mamo, dobij mnie
Wówczas 7-letni Sylwester zdołał uciec. - Chciałem przebiec przez stodołę - tłumaczy po latach. - Ale z drugiej strony, za kieratem, już stał Niemiec z karabinem. Puścił w moją stronę serię kul. Widziałem, jak przelatywały obok mojej głowy. Nie wiem, jakim cudem żadna nie trafiła.
Rogowski biegł dalej.
Dopadł do małej, drewnianej szopy. Sekundę później budynek stanął w ogniu. - Przywaliły mnie płonące krokwie. Zacząłem się z nimi mocować i gołymi rękami przedzierać się przez nie - pan Sylwester spogląda teraz na ręce. Widać na nich ślady po poparzeniach. - Wtedy nie czułem bólu. Wiedziałem, że muszę się wydostać.
Płonął żywcem
Tam chwilę wcześniej Niemcy wyprowadzili z domu rodziców 6-letniego Winicjusza Natoniewskiego. Rodzicom wydawało się, że dzięki temu chłopiec przeżyje.
Dom podpalono. Był drewniany, więc ogień szybko się rozprzestrzeniał. - Nie wiem jak, ale matce udało się wyciągnąć Winicjusza - mówi Rogowski. - On żywcem płonął! Jak go ugasili, praktycznie całe ciało miał poparzone.
Oprawców to nie wzruszyło. Zagonili Natoniewskich razem z innymi mieszkańcami wsi na środek osady. - Mieli nas rozstrzelać - podkreśla Jan Konopka. - Ale przyjechał jakiś dowódca z nowymi rozkazami.
Dorosłych mężczyzn skierowano do obozu koncentracyjnego na Majdanku. A kobiety i dzieci miały iść do Gościeradowa.
Wycie z bólu
Alfreda Kłosowska, wówczas 13-letnia dziewczyna, z tego marszu najbardziej pamięta przeraźliwy płacz Winicjusza Natoniewskiego. - To było straszne. Matka niosła go na rękach, a on wył z bólu. Był cały poparzony. Ale nie było wyjścia. Musiał iść z nami.
Mimo początku lutego, wszyscy szli w lekkich ubraniach. - Niemcy zastali nas o godz. 8 rano, gdy większość była w domach - dodaje Janina Kubik. - Nie pozwolili się ubrać. Trzeba było iść w tym, co się miało na sobie.
Z Gościeradowa kobiety i dzieci były rozwożone w różne części kraju. Janina z 3-letnią siostrą i matką, trafiła do Niemiec, do obozu pracy.
63 lata zapomnienia
- Spaliśmy w ziemiankach na kartofle - dodaje Jan Konopka. Jemu udało się uciec Niemcom w Gościeradowie. Trafił do rodziny kilka wsi dalej. - Po powrocie musieliśmy budować nasze życie od nowa.
Przez 63 lata każde z nich chciało zapomnieć o koszmarze z 1944 roku. - Zadośćuczynienie? Straciliśmy nadzieję - rozkłada ręce Kłosowska. - Trzy razy próbowałam się o nie starać. Bez skutku.
Nadzieja wróciła teraz, wraz z wieścią o Winicjuszu Natoniewskim. - Jeśli jemu się uda, to i my spróbujemy - zapowiada Sylwester Rogowski. Na procesie Natoniewskiego ma być świadkiem. - Może na starość doczekamy się wreszcie sprawiedliwości. I to za czasy, które już dawno powinny być rozliczone.