Bezwzględny świat, w którym morderstwa są na porządku dziennym i nie robią na nikim większego wrażenia. Reguły wyznaczają bossowie narkotykowi. Nie da się z nimi dyskutować, trzeba się podporządkować. Przeżyją tylko najsilniejsi, a największe wartości to siła, pieniądze oraz władza. To Rio de Janeiro, jakie znamy z „Miasta Boga”, filmu Fernando Meirellesa, jednego z najbardziej znanych brazylijskich reżyserów. Ale Rio de Janeiro, w którym odbyły się XXXI Igrzyska Olimpijskie to już nieco inna bajka.
Duża radość, duże problemy
Decyzja Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego wywołała w brazylijskim społeczeństwie mieszane uczucia. Na początku, w 2009 roku była przede wszystkim radość i duma, bo w końcu dotychczas igrzysk w tej części świata nie było. Sytuacja w Kraju Kawy zmienia się jednak dynamicznie. W ciągu pięciu lat bezrobocie wzrosło o blisko pięć procent, a spadek cen ropy spowodował problemy z wypłacalnością w sektorze publicznym. W połączeniu z aferami, targającymi krajem oraz wszechobecną korupcją i biurokracją, doprowadziło to do drastycznego spadku zaufania do władzy.
Radość z organizacji największej sportowej imprezy na świecie zaczęła przeplatać się z wściekłością na rząd, który podjął decyzję o zainwestowaniu 15 miliardów dolarów w igrzyska, podczas gdy lud oczekiwał raczej chleba. Jeszcze przed rozpoczęciem piłkarskich mistrzostw świata, Rio de Janeiro - podobnie jak cały kraj - zatrzęsło się od protestów niezadowolonych obywateli. Dwa lata później, w przededniu igrzysk było podobnie. W ich trakcie trudno było znaleźć jednak kogoś, kto byłby jednoznacznie niezadowolony z tego, że odbywają się właśnie tu.