Kiedy pierwszy raz usłyszał pan o Leonardzie Cohenie?
- Pierwsze płyty Leonarda Cohena wpadły mi w ręce w liceum. Na początek ta ze smutną okładką „Songs of Leonard Cohen” z 1967 roku. Ale były to już lata 70. Wcześniej znałem Boba Dylana, interesowałem się piosenką autorską, polską poezją śpiewaną i Cohen mnie zafascynował. Ta fascynacja doprowadziła wiele lat później do tłumaczeń dla teatru, dzisiaj mam na koncie wiele musicali, w tym te najsłynniejsze w świecie: „Koty”, „Les Misérables”, „Upiór w operze”. W tej chwili w Warszawie grana jest „Mamma Mia!” w moim przekładzie.
• Jest w tym konsekwencja?
- Tak, bo zaczęło się od Grechuty, potem był Dylan - znany już w Polsce - i wreszcie Cohen, który dzięki tłumaczeniom Maćka Zembatego bardzo się u nas spopularyzował. On był ambasadorem Cohena w Polsce, niewielu artystów miało kogoś takiego.