27 lutego (poniedziałek) w Scenie Opium spotkanie autorskie z Mykołą Riabczukiem w ramach projektu (U)kraina marzeń.
Spotkanie poprowadzi Marcin Kostrowicki poeta, literat, broniący się przed obroną doktorant, stypendysta i laureat, Literacki Przyjaciel UEFA EURO 2012.
Wydarzenie jest Realizowane w ramach stypendium z budżetu Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Lwowski Apollinaire & Warhol czyli Mykoła Riaczuk – guru lwowskiego underground
Jurij Andruchowycz, Tajemnica. Zamiast powieści, przeł. M. Petryk, Czarne Wołowiec 2008, s. 168 – 169.
Ale i bez tego wiedziałem, że Riabczuk jest dla nich wszystkich absolutnym guru – dlatego mnie do niego przyprowadzili.
Skąd to się wzięło? Mam na myśli – dlaczego został guru?
Po pierwsze był we wszystkim potwornie przekonujący, we wszystkim – zarówno w swoich artykułach, jak i w rozmowach. Polemizowanie z nim było beznadziejne, jego należało wyłącznie słuchać. Miał w tym czasie dwadzieścia dziewięć lat, to znaczy był też fizycznie starszy od reszty towarzystwa, a to w tym wieku różnica znacząca, pomiędzy dwudziestoma dziewięcioma i, powiedzmy, dwudziestoma dwoma latami. (…) No i tak był starszy i bardziej doświadczony, można było się go poradzić na każdy temat na świecie, bo on do tego czasu zmienił już z dziesięć różnych zawodów, trzy razy się żenił i rozwodził; mieszkał jako samotny adept taoizmu w starej zapuszczonej wilii na Majerówce, z równie zapuszczonym ogrodem i nie mniej zapuszczonymi starymi sąsiadami. Był całkiem przeźroczysty od ascezy (ktoś inny powiedziałby, że aż świecił), codziennie stawał na głowie i prawidłowo, zgodnie z Nauczaniem, oddychał, żywił się wyłącznie prostym ryżem bez soli. W tym czasie jego artykuły o literaturze zaczęto publikować i stopniowo zyskiwał autorytet nie tylko w undergroundzie. Aha, herbata miętowa – pił dużo miętowej herbaty. Jego dwupokojowe mieszkanie w tej wilii przedstawiało sobą dość intensywną mieszaninę wszelkich rzeczy, ułamków, ale przede wszystkim zagracone było książkami, gazetami i rękopisami. Książki zaczynały się od progu i nigdzie nie kończyły. Trzymał je nawet w lodówce. Gdyby nie książki, toby nie wiedział, po diabła mu ta lodówka potrzebna. Mówią, że niby tam, w lodówce, miał przypięty do tylnej ścianki, wycięty z gazety, portret Breżniewa. Nazywało się to mały Sybir. Już parę lat wcześniej jego mieszkanie stało się taką mini-komuną dla ówczesnego undergroundu: Morozow, Łyszecha, Czemodan, Kaktus. Tego ostatniego nigdy w życiu nie widziałem, do dzisiaj. Ale wiem, że był taki, wyobrażasz sobie? Zdaje się, właśnie on namalował na ścianie tego squatu wykurwiśćie wciągający fresk przedstawiający wszystkie wymienione osoby – siedzą, kudłaci i niogoleni, jak apostołowie, a na stole mają czerwone wino i rybę. Nie pamiętam, czy mieli aureole, ale przypuszczam, że to całkiem możliwe. To mieszkanie stało się kryjówką. Każdy z nich znosił do domu Riabczuka wszelkie graty – zależnie od tego, z czego w tym momencie żył i skąd się dało coś podwędzić. Pamiętam tabliczkę „EKSPONAT RESTAUROWANY”. Pamiętam też „SALA DLA WCZEŚNIAKÓW” – wynikało z tego, że swego czasu któryś z gości tego schronienia zarabiał na życie położnictwem. Teraz rozumiesz, dlaczego Mykoła Riabczuk był absolutnym guru?