Ta książka miała chyba stać się bestsellerem, ale raczej tak nie było. Jej autor był przez kilka lat dziennikarzem "Faktu i teraz, postanowił zrobić rachunek sumienia, zaprzestać swojej wrednej i zakłamanej działalności, ale broń Boże nie włożył włosiennicy i nie zaszył się w kąt, ale postanowił zdemaskować, odkryć, powiedzieć prawdę, jak to było, ale przy okazji opisać to w książce.
Ta książka demaskuje prasę brukową, a także tych, którzy w niej pracują. Czy przy okazji demaskuje ludzi z pierwszych stron tabloidów? To jest dyskusyjne, bo nie wszystkich - co może być kompromitującego w ślubie syna premiera? Małe, dziennikarskie hieny często preparują rzeczywistość i cynicznie zaglądają w oczy ludziom zastygłym w nieszczęściu. I dopóki znajdą odbiorców, dopóty mnie cofną się przed niczym.
Autor był oczywiście hieną. Na pewno z czasem odczuwał satysfakcję z tego, że w pewnych kręgach był rozpoznawalny i jego widok budził popłoch - ot, coś w rodzaju trzymania w szachu innych. Podobno tragiczne wydarzenie osobiste zmieniły jego podejście do pracy. Czy na pewno? Ostatnie zdanie jego książki to "…muszę się przed wami przyznać i uderzyć w pierś, że nadal ciągnie… hienę do lasu”.
Nie, nie czyta się tego jak powieść sensacyjną, a raczej pełną wulgaryzmu opowieść o przekupywaniu ludzi, braku zasad i kłamstwie. Irytujący jest sposób zwracania się autora do czytelnika - nie lubimy tego, nie lubimy gdy autor sie z nami w pewien sposób spoufala. I jeśli ta książka miała być swoistą ekspiacją to skucha. Ci, którzy czytają "Fakt” i oglądają tabloidy (bo chyba tam nie ma co czytać?), nie sięgną po książkę. Reszta i tak wie, ile rzetelności jest w brukowcach.