Są czytelnicy, którzy nie lubią opowiadań, bo zanim wciągną się w opowiadaną historię już jest jej koniec. Zbiór opowiadań amerykańskiej pisarki chińskiego pochodzenia jest najlepszym przykładem, że mają rację.
Tom "Tysiąc lat dobrych modlitw” jest debiutem Yiyun Li, która urodziła się w Pekinie i żyła w Chinach 24 lata, potem wyemigrowała do USA. Polski czytelnik poznał jej twórczość wspak, bo debiutanckie opowiadania ukazują się po późniejszej powieści "Włóczędzy” (wyd. Czarne 2010).
Zapewne historie i bohaterowie opowiadań to ludzie i zdarzenia z którymi autorka zatknęła się w czasie dzieciństwa i młodości w Chinach. Ich losy to mieszanina Chin sprzed rewolucji kulturalnej i teraźniejszość.
Są emerytowani wysoko postawieni urzędnicy, kobiety, które trafiają do więzienia za korupcję, są emerytki, które nie mają z czego żyć, bo zakład pracy bankrutuje i nie wypłaca emerytur. Jest przymierająca głodem wieś i gracze na giełdzie i nowobogaccy wysyłający swoje dzieci do drogich prywatnych szkół z internatem. Jest też chińska emigracja w USA.
Każde z opowiadań ma trochę bajkową narrację, trochę jest filozoficzną przypowiastką. Są w nich tragiczne absurdy kraju gdzie drugą ciążę trzeba chować u krewnych na prowincji a niepełnosprawne dziecko trzymać w zamknięciu. Są aranżowane małżeństwa i kobiety mające kochanków. Jest przemoc i wierność zasadom, jest tragizm postaci bliższych greckiej tragedii niż współczesnym opowiadaniom.
Ale znajdujemy w nich też bohaterów odnajdujących swój świat bez względu na okoliczności - jak pan Du ("Śmierć to niezły żart, jeśli się go dobrze opowie”) który mieszkając w dwóch pokoikach z umierającą sparaliżowaną matką, hoduje japońskie orchidee. Ich najdroższą odmianę. W czasie gdy toczy się opowiadana przez narratorkę historia, na czarnym rynku nieduża doniczka tych kwiatów kosztuje tyle co roczna pensja robotnika.
Zapewne opowiadania Yiyun Li to nie jest kamień milowy w historii literatury światowej, ale czas poświecony lekturze 215 stron nie będzie zmarnowany. A na dodatek robiąc sobie chińska zupkę zapewne wrócimy myślami do pana Su, który jadał je w porze obiadowej w budynku giełdy.