

O odtwarzaniu historii i polskim mundurze z czasów II Rzeczypospolitej opowiada nam Mateusz Haberek, historyk i muzealnik.

• Jak zaczęła się twoja przygoda z rekonstrukcjami historycznymi?
– To pytanie słyszę bardzo często i przyznam, że nie jest łatwo na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Ta pasja rozwijała się u mnie stopniowo, można powiedzieć, że była to ewolucja zainteresowań. Podobnie jak wielu ludzi zajmujących się odtwórstwem historycznym, zacząłem od dziecięcych marzeń i fascynacji historią. Już w czwartej czy piątej klasie szkoły podstawowej pochłaniałem książki o historii średniowiecza. Szczególnie interesowały mnie odległe czasy i wielkie bitwy.
W tamtych latach popularność zyskała „Trylogia” Sienkiewicza. Wszyscy w szkole oglądaliśmy film „Ogniem i mieczem”: był to prawdziwy hit, do którego wracaliśmy wielokrotnie. To z pewnością wpłynęło na moją wyobraźnię i chęć poznawania historii. Oprócz średniowiecza zafascynował mnie także XVII wiek: Polska szlachecka, jej wojny, rycerskie szable i tradycje. Z czasem zacząłem interesować się historią wojskowości – bitwą pod Grunwaldem, czasami Rzeczypospolitej Obojga Narodów, i tym, jak działały polskie armie dawnych wieków.
• Kiedy pojawił się pomysł, by nie tylko czytać o historii, ale zacząć ją odtwarzać?
– To było pod koniec szkoły podstawowej, kiedy dowiedziałem się o istnieniu bractw rycerskich; grup odtwarzających dawne czasy. Wtedy właśnie narodziła się we mnie myśl, żeby do takiej grupy się zapisać. Trzeba pamiętać, że wtedy, około 2007 roku, nie było jeszcze łatwego dostępu do takich informacji jak dziś. Nie było Facebooka w takiej formie, a jedynie początki Naszej Klasy. Znalezienie grupy rekonstrukcyjnej wymagało kontaktów, wiedzy, a także trochę szczęścia.
Rodzina podchodziła do tego sceptycznie: mówili, że to będzie drogie hobby, że stroje i sprzęt kosztują, i może nie dam rady. Jednak, widząc moje zainteresowanie, rodzice zaczęli mnie zabierać na różne imprezy historyczne. Pierwsza była majówka 2007 roku w Iłży, gdzie odbywał się turniej rycerski. To był dla mnie przełomowy moment: po raz pierwszy zobaczyłem rekonstrukcję na żywo. Niedługo potem jeździliśmy na spotkania na zamku Krzyżtopór, gdzie można było podziwiać inscenizacje XVII-wieczne z husarią i szlachtą w roli głównej.
• Jak wyglądały twoje pierwsze kontakty z grupami rekonstrukcyjnymi?
– W 2008 roku dowiedziałem się, że znajomy rodziców kiedyś działał w grupie historycznej w Lublinie: Bractwie Rycerskim Ziemi Lubelskiej. Jego kolega, będący wiceprezesem, pomógł nawiązać kontakt. Spotkałem tam Marka Kasprzyka; człowieka bardzo zaangażowanego w lokalną historię, przewodnika, muzyka folkowego i aktywnego rekonstruktora. Dzięki niemu zapisałem się do tego bractwa i przez kilka lat tam działałem. Z czasem jednak zauważyłem, że grupa nie do końca spełnia moje oczekiwania. Zdobywałem coraz więcej wiedzy, poznawałem nowe osoby i środowiska odtwórcze, obejmujące różne epoki. Grupa, do której należałem, nie rozwijała się wraz z tym postępem. Widziałem, że w Polsce i na świecie rozwój rekonstrukcji jest bardzo dynamiczny – internet, media społecznościowe, dostęp do książek, źródeł i replik bardzo pomogły.
Po kilku latach przeniosłem się do innej grupy: dużego stowarzyszenia o nazwie Chorągiew Rycerstwa Ziemi Lubelskiej. Ta organizacja jest jedną z największych w Polsce i obejmuje odtwarzanie różnych okresów, od wczesnego średniowiecza po XVII wiek.
• Ale interesujesz się też innymi epokami?
– Moja pasja ewoluowała. Od dawna fascynowały mnie wojny napoleońskie, które są popularne w wielu europejskich rekonstrukcjach. Nawiązałem kontakty z osobami zajmującymi się tym okresem i od kilku lat biorę udział także w inscenizacjach odtwarzających francuskie armie napoleońskie. Prawdziwy przełom nastąpił jednak, gdy zainteresowałem się I wojną światową; szczególnie ze względu na historię mojej rodziny i region, z którego pochodzę. Mój ojciec wywodzi się z Jasła i okolic Biecza, które są blisko Gorlic – miejsca wielkiej bitwy z 1915 roku. Wiedziałem, że brat mojego pradziadka służył w armii austro-węgierskiej, a potem był oficerem Wojska Polskiego. W 2015 roku, podczas setnej rocznicy bitwy pod Gorlicami, uczestniczyłem w inscenizacji i wtedy zrodził się pomysł założenia własnej grupy rekonstrukcyjnej skupionej na I wojnie światowej.
• Opowiedz o niej coś więcej.
– W przyszłym roku nasza grupa obchodzi dziesięciolecie. Dziś liczy ponad 30 członków i zajmuje się odtwarzaniem armii austro-węgierskiej, ze specjalizacją w oddziałach szturmowych. Odtwarzamy też Legiony Polskie oraz Wojsko Polskie z lat 1918-1921. Nazwa naszej grupy to Grupa Rekonstrukcji Historycznej KuK. Sturmtruppen, co w języku niemieckim oznacza „Cesarskie i Królewskie Oddziały Szturmowe”. Choć brzmi to dość surowo, jest historycznie poprawne.
Wspólnie z wice dowódcą grupy napisaliśmy książkę popularnonaukową o oddziałach szturmowych Wojska Polskiego. W planach mamy kolejne publikacje, a nasza działalność jest znacznie szersza niż tylko rekonstrukcje – mocno angażujemy się też w działalność edukacyjną i popularnonaukową. To nasza mocna strona, bo mamy w zespole historyków i osoby zawodowo związane z badaniami historycznymi.
• To ciekawe, jak szeroko rozumiesz odtwórstwo historyczne. A na czym konkretnie polegają takie rekonstrukcje?
– To przede wszystkim zabawa i sposób spędzania wolnego czasu, często na świeżym powietrzu. Choć nazwa „rekonstrukcja historyczna” jest powszechnie używana, w ścisłym sensie rekonstrukcja oznacza odtworzenie przedmiotu, budowli lub broni. To, co my robimy, to bardziej odtwórstwo historyczne, które po angielsku nazywa się „reenactment” lub „living history” – połączenie live action RPG z edukacją.
Nasza działalność ma charakter performatywny. Organizujemy inscenizacje historyczne, które nawiązują do konkretnych wydarzeń i pełnią funkcję edukacyjną i rozrywkową. Co ciekawe, rekonstruktorzy nie są aktorami w pełnym tego słowa znaczeniu: nie grają z góry narzuconych ról i tekstów, ale improwizują, odtwarzając rzeczywistość historyczną według własnej wiedzy i badań. To wymaga sporej wiedzy i przygotowania. Każda inscenizacja czy spotkanie to nowe wyzwania, ale i ogromna satysfakcja. Widzę, jak wiele osób dzięki rekonstrukcjom zaczyna interesować się historią i docenia trud dawnych pokoleń. To dla mnie największa nagroda.
Sporo uwagi poświęcamy na dokładność sprzętu: od mundurów, przez broń, po wyposażenie osobiste żołnierzy. Często sami wykonujemy repliki lub remontujemy oryginalne przedmioty. Staramy się wiernie oddać detale, choć nie zawsze jest to łatwe, bo materiały i technologie dawnych epok bywają niedostępne. To wymaga od nas ogromnej cierpliwości i zamiłowania do detali.
• Jak wygląda środowisko rekonstruktorów? Czy jest dobrze zorganizowane, czy raczej luźne i rozproszone?
– Jest niezwykle różnorodne. Nie ma jednej, ogólnokrajowej organizacji, która skupiałaby wszystkie grupy i regulowała standardy. Próby tworzenia takich związków kończyły się raczej fiaskiem. Grupy są bardzo różne: jedne nastawione na profesjonalizm i edukację, inne komercyjne, jeszcze inne bardziej zamknięte, skupione na przyjaźniach i zabawie. Niektóre działają na zasadach stowarzyszeń, inne są luźnymi kolektywami. To powoduje, że normy i podejście do rekonstrukcji są mocno zróżnicowane.
Dla nas ważne jest zachowanie historycznej rzetelności, szacunek do tradycji i dobra atmosfera. Staramy się też współpracować z innymi grupami i środowiskami, bo to wzbogaca nasze doświadczenia.
• W jakie działania się obecnie angażujesz? Masz plany na nadchodzące obchody Bitwy Warszawskiej?
– W Muzeum Narodowym w Lublinie staramy się angażować w wydarzenia o charakterze performatywnym, związane z odtwórstwem historycznym. Niedawno przygotowywaliśmy inscenizację bitwy nad Bugiem, gdzie głównym współorganizatorów było Muzeum Ziem Wschodnich Dawnej Rzeczypospolitej, w którym pracuję. Wracając jednak do bieżących planów: wspólnie z Piotrem Krukowskim, także pracownikiem Muzeum Narodowego w Lublinie, organizuję inscenizację w Ossowie, która towarzyszyć będzie otwarciu Muzeum Bitwy Warszawskiej. Tematyka rocznicy bitwy, budowy i otwarcia Muzeum ma również wymiar polityczny. My jednak trzymamy się z dala od sporów – naszym celem jest pokazanie historii w możliwie najbardziej rzetelny sposób.
Przede mną jeszcze wiele nowych projektów, mam aż zbyt dużo pomysłów by znaleźć czas i pieniądze na ich realizację. Mój najnowszy pomysł to projekt „Beliniacy”, gdzie wraz z kilkoma kolegami staramy się odtworzyć kawalerię 1. Pułku Ułanów Legionów Polskich z 1915 r., oczywiście konno. Tak też odtwórstwo historyczne pozwala zdobyć niecodzienne umiejętności: w moim przypadku to szermierka historyczna, jazda konna i strzelectwo.

Frencz, ząbek i rogatywka
Mateusz Haberek opowiada o swoim mundurze oficera piechoty:
W nowo powstałej armii funkcjonowały równolegle odmienne typy umundurowania i różne systemy stopni, odziedziczone po Polskiej sile Zbrojnej, Armii Polskiej we Francji, wojskach wielkopolskich i armiach państw zaborczych, w których służyli Polacy. Powodowało to zamieszanie i konflikty: zdarzało się, że żołnierz jednej formacji nie rozpoznał stopnia oficerskiego żołnierza z innej, przez co np. porucznik nie oddał honorów pułkownikowi.
W efekcie przez cały rok 1919 trwały prace nad stworzeniem nowego, jednolitego munduru polskiego, który miał nie tylko zunifikować wygląd armii, ale też symbolicznie zjednoczyć żołnierzy różnych formacji w jednym Wojsku Polskim. Ustalono też jeden system oznak stopni.
Efektem tych prac był mundur tzw. Wzór 1919. Ten, który noszę to wersja dla oficerów, tzw. frencz. Sama nazwa wskazuje na inspirację mundurem francuskim: kurtka o kroju rozkloszowanym, z dużymi dolnymi kieszeniami i górnymi z fałdami. Wygodna i elegancka, niemal w całości skopiowana z wzoru francuskiego, ale w kolorze brytyjskiego lub amerykańskiego khaki. Replika, którą mam na sobie, uszyta jest z sukna wzorowanego na tym, które kupiono z demobilu Amerykańskiego Korpusu Ekspedycyjnego we Francji, zarówno pod względem odcienia, jak i sposobu tkania.
Czasem mundury różniły się detalami, bo oficerowie mieli pewną swobodę. W moim egzemplarzu mankiet ma charakterystyczny „ząbek”, tzw. mankiet polski. Ten element pojawiał się już w XIX wieku w mundurach formacji ułanów o rodowodzie polskim. W oryginale mundur przewidywał mankiet prosty (francuski), ale oficerowie często dodawali „ząbek”, aby podkreślić polski charakter umundurowania.
Na mundurze mam mosiężne guziki z orłami wzoru z 1920 r. Nie były one regulaminowe, bo przepisy przewidywały cynkowe guziki. Oficerowie prywatnie zamawiali jednak guziki innych wzorów. Te, które noszę, pochodzą z tradycji Błękitnej Armii, choć mają nieco inny rysunek orła. Produkowano je od końca 1919 lub początku 1920 roku, tłoczone w mosiądzu, przedstawiając orła z godła państwowego według wzoru z 1919 roku.
Na kołnierzu kurtki naszyte są patki w tradycyjnej historycznej barwie polskiej piechoty – granatowej z żółta wypustką. Na patce wyhaftowany bajorkiem jest srebrny wężyk – tak zwana „odznaka legionowa”, w 1920 r. i później symbol wszystkich żołnierzy Wojska Polskiego. Czapka to rogatywka oficerska. Przy ustalaniu wzoru czapki dla Wojska Polskiego toczyła się dyskusja, czy ma to być rogatywka, czy może okrągła maciejówka. Ostatecznie maciejówka, mimo silnych tradycji legionowych, ustąpiła miejsca rogatywce, uznanej za najbardziej charakterystyczne i unikalne nakrycie głowy polskiego żołnierza. Do dziś Wojsko Polskie jest jedyną armią na świecie, która używa takiego kroju czapki.
Spodnie w moim mundurze to bryczesy, typowe do jazdy konnej. Choć nie każdy oficer miał przydzielonego konia, taki krój uchodził za prestiżowy i był symbolem dowódcy. W praktyce konie przeznaczano głównie dla kawalerii, która z kolei uporczywie trzymała się czapek okrągłych; wynikało to z tradycji pułków wywodzących się z armii carskiej lub polskich formacji na Wschodzie.
Buty oficera mogły być wysokie, jeździeckie, lub – jak w moim przypadku – trzewiki z dopinanymi osłonami na łydki, tzw. sztylpami, które przedłużały niski but, pozwalały wygodnie jeździć konno i dodawały elegancji. Moje trzewiki są cywilne, kupione prywatnie.
Dodatkiem do umundurowania jest pas brytyjski, który był popularny w armiach państw Ententy. Polska, jako odrodzone państwo i sojusznik Francji, również zaczęła go stosować. Ten charakterystyczny pas, z tak zwaną „koalicyjką” czyli dodatkowym paskiem przekładanym przez ramię, nosili oficerowie wojsk koalicji, która zwyciężyła w I wojnie światowej.
Do pasa przypięta jest szabla wzór 1917 – typ piechoty, odmienny od wzoru kawaleryjskiego. Ta konkretna jest oryginalna, powstała z przeróbki szabli austriackiej: głownia i blaszana pochwa pochodzą z austro-węgierskiej szabli M.1861, natomiast dodano polską rękojeść wzór 1917. Na rękojeści umieszczony jest temblak z polskim orłem.
