Z europosłem Krzysztofem Liskiem, polskim delegatem na republikańską konwencję w Tampie rozmawia Waldemar Piasecki.
Był Pan jednym z nielicznych polskich polityków zaproszonych na republikańską konwencję, która oficjalnie zatwierdziła duet Romney-Ryan w walce o Biały Dom i władzę w Stanach Zjednoczonych.
- Znalazłem się w 40-osobowej grupie europarlamentarnej wraz z polskimi kolegami Jan Olbrychtem i Michałem Kamińskim. Z całego świata zaproszono ponad 200 polityków, w tym takie znane postaci jak John Howard, były premier Australii. Oczywiście cieszę się z zaproszenia, bo ma ono – jak rozumiem – jakiś związek z moją aktywnością międzynarodową. Najpierw, jako przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych Sejmu RP, a obecnie dość aktywnego członka takiej samej komisji Parlamentu Europejskiego oraz człowieka generalnie bardzo interesującego się problematyką amerykańską, często odwiedzającego Stany.
Wrażenia z konwencji?
- Tego nie da się nigdy zapomnieć! 50 tysięcy gości, sześć tysięcy wolontariuszy. Niesłychany rozmach, widowiskowość i profesjonalizm na każdym kroku. Coś podobnego nie jest możliwe do zorganizowania nigdzie w Europie.
Dlaczego?
- Po pierwsze, ze względów finansowych. Żadna europejska partia nie jest w stanie zaangażować takich środków finansowych w jakąkolwiek kampanię wyborczą. Nie pozwalają na to przepisy, a pewnie też nie ma przyzwolenia społecznego. Po drugie, ze względu na pozycję polityki w życiu Ameryki. Jak mało gdzie jest ona także widowiskiem i show. Amerykanie kochają takie imprezy.
Co uważa Pan za najważniejsze podczas konwencji?
Przede wszystkim to, że wbrew potocznym opiniom, bardzo częstym także w Polsce, Republikanie pokazali, że ich kandydat Mitt Romney będzie poważnie liczył się w walce o prezydenturę oraz, że posiada pełne do tego kwalifikacje. Barack Obama nie może spać spokojnie...
Gdybym miał wybrać tylko jedno, to Clinta Eastwooda. Jak mówili goście zagraniczni, jego mowa poparcia dla Romneya była prawdziwą "bombą atomową” rzuconą na Obamę. Eastwood, zwolennik Obamy w poprzednich wyborach, teraz pokazywał co obecny prezydent zawalił i jakich obietnic nie dotrzymał oraz mówił, co widzą wszyscy – ludziom żyje się gorzej niż cztery lata temu. Był przekonujący, w dowodzeniu, że Romney coś z tym może zrobić oraz, jakie ma do tego kwalifikacje. Sama forma wystąpienia, kiedy mówił do pustego krzesła na którym "siedział” Obama była znakomita. To była wielka rola Eastwooda!
Świat oszalał też na punkcie żony kandydata...
Słusznie. Ann Romney miała, wedle ocen specjalistów, najlepsze wystąpienie spośród wszystkich kandydatek na "First Lady”, od kiedy zaczęły występować publicznie w kampaniach prezydenckich swych małżonków. Ujmująca, inteligentna, subtelnie dowcipna i bardzo przekonywująca. Dama, żona, matka, Amerykanka. Naprawdę nie zazdroszczę Michelle Obamie zadania, jaki przed nią stoi by lepiej wypaść podczas konwencji demokratycznej.
A inni?
- Wielkim zaskoczeniem był występ kandydata na wiceprezydenta Paula Ryana. Porywał swoim dynamizmem, optymizmem i logiką. Wybór tego czterdziestolatka to bardzo dobry ruch. Przy całym młodzieńczym dynamizmie i energii mogącej się podobać młodym wyborcom jest on też konserwatywnym katolikiem czego się nie wstydzi. To są ważne atuty w batalii. Republikanie na serio zamierzają walczyć o głosy młodego pokolenia, które w poprzedniej kampanii poszło za Obamą.
Bardzo dobra była Condoleeza Rice. Koncentrowała się przede wszystkim na sytuacji wewnętrznej, ale także wymieniała błędy Obamy w polityce zagranicznej. Nie omieszkała skrytykować go za stosunek do Polski, która nie otrzymuje tego, co należy się jej jako najwierniejszemu i najbardziej sprawdzonemu sojusznikowi USA na świecie obok Izraela. Świetnie zabrał głos John McCain, polityczna legenda republikańska i rywal Obamy z poprzedniej batalii mówiąc o wartościach w polityce i obowiązkach moralnych wobec wyborców. Miałem z nim zresztą bardzo udaną kilkuminutową rozmowę. Wyrażał w niej podziw dla Polski za wspieranie Ameryki, zwłaszcza braterstwo broni na wojnach w Iraku i Afganistanie. W ustach McCaina, weterana wojny wietnamskiej, przez lata więzionego i torturowanego przez komunistycznych Wietnamczyków, brzmiało to naprawdę szczególnie mocno.
Pozostał nam Mitt Romney. Jak ocenia Pan jego wystąpienie?
- Był bez zarzutu. Krytyczny wobec Obamy, ale przede wszystkim mówiący o tym, co trzeba robić, aby wychodzić z recesji, dawać ludziom pracę i nadzieję na przyszłość. Nie zapomniał o Polsce i jej sojuszniczym znaczeniu dla Ameryki, która robi błąd patrząc ponad polskimi głowami w kierunku Rosji. Też podkreślił, że państwami, na która Ameryka zawsze może liczyć są Polska i Izrael. Wyważony, poważny, ale nie nadęty. Ci, co portretowali go jako sztywniaka bez charyzmy – zawiedli się.
Myśli Pan, że wygra wybory?
- Tego nie może być do końca pewien żaden kandydat. Przypomnijmy, że Al Gore wydawał się murowanym faworytem w pojedynku z Georgem Bushem juniorem, ale przegrał. Do listopada zostało trochę czasu i sporo może się wydarzyć. Na dziś jednak wygląda, że walka o Biały Dom będzie zaciekła. A reszta, tak jak w znanej balladzie westernowej "Odpowiedź zna tylko wiatr...”