

- Wykonuję zawód na wymarciu, ale wierzę, że zegarki mają dusze – opowiada zegarmistrz Tomasz Kaczmarek. Odwiedziliśmy go w jego zakładzie z szyldem kultowego „Murzynka”.

Była 22:30. We Francji, dawno temu. Brat zegarmistrza Tomasza Kaczmarka wychodził z pracy. Potrącił go samochód. W domu stanął jego zegar wahadłowy. Wskazywał godzinę śmiertelnego wypadku.
- Nie wierzę w zabobony, gusła, ale nad tym trzeba się pochylić – mówi pan Tomasz.
- Bo często się to ludziom zdarza?
- Nie dalej niż tydzień temu przyszła do mnie klientka. Powiedziała, że zmarł jej małżonek. I też zegar się zatrzymał. Ruszyłem go. Chodził normalnie. Mówię: „Proszę pani, nie ma z nim żadnych problemów”. Ona na to: „Ale dlaczego zaciął się na godzinie, w której odszedł mąż?”.
- Co pan odpowiedział?
- Jako fachowiec nie potrafię wytłumaczyć tego zjawiska. Zegar mojego brata wprawiłem w ruch, ruszając tylko wahadłem, działał bez zarzutów przez kilka kolejnych lat. Nieprawdopodobne, że coś jest na rzeczy. Czasomierze jakoś łączą się z ich właścicielami.
- Ze wszystkimi?
- Nie, w takim wypadku mielibyśmy plagę takich przypadków. Ale nierzadko się to zdarza. Może kiedy w zegarku zaklęta jest dusza?

Kręcące się oczy
Róg Chopina i Okopowej, przechodniom przygląda się dwustronny szyld „Murzynka”. Najstarsi mieszkańcy Lublina wiedzą, że zegarmistrz urzędował pod tym adresem już za ich głębokiego dzieciństwa w PRL-u. Jego pierwszym właścicielem był Jan Kaczmarek. Urodził się w 1932 roku, przeżył wojnę, po niej było ciężko, rodzina wielodzietna, w domu się nie przelewało, rodzice posłali go do nauki zawodu. Fachu uczył się w Szczecinie. Tam poznał Wandę, pracowniczkę poczty. Zakochał się, przenieśli się w jej rodzinne strony – na Lubelszczyznę. W 1959 roku powstał zakład zegarmistrzowski „Murzynek”.
Tomasz Kaczmarek, syn Wandy i Jana, spadkobierca pracowni i warsztatu na ulicy Chopina, mówi, że nie zna etymologii nazwy „Murzynek”.
- Może pomysł taty powstał z elementarza i „Murzynka Bambo” Tuwima? – zastanawia się.
- „Murzynek” nie budził kontrowersji?
- Dawniej nie było u nas rasizmu. To miała być po prostu forma reklamy.
- Reklama zadziałała?
- Furorę zrobił zegarowy szyld. Jego mechanizm napędzany był z wnętrza budynku przez wał przechodzący przez grubą ścianę. Oczy „Murzynka” się kręciły. To było oryginalne. Ludzie się zatrzymywali i temu przyglądali.
- Ojca szybko doceniono jako zegarmistrza?
- Był po dobrej szkole w Szczecinie, a fachowców wtedy brakowało. Mama za to była szyją zakładu. Dbała, żeby na stanie były paski, bransoletki, cały towar. W PRL-u przychodziło tu mnóstwo ludzi, znacznie więcej niż teraz.
- Ale zakład wygląda, jakby zatrzymał się w nim czas…
- Niewiele się zmienił. Może sprzęt trochę nowocześniejszy, ale narzędzia te same od dziesięcioleci: pęseta, lupa, klucze.

Poljoty, Rakiety, Wostoki
Chciał kontynuować rodzinne tradycje. Ale patrzył też pragmatycznie. Widział w tym zawodzie sposób na życie. Zawsze lubił majsterkować. Ukończył szkołę samochodową. Interesował się motoryzacją. To zegarmistrzostwo jednak oznaczało perspektywę zarobku. Rodzice nie przyznawali mu kieszonkowego. Odbywał więc praktyki u mistrzów, zarabiał na tym drobne pieniądze i przygotowywał się do egzaminu czeladniczego, który zdał w 1985 roku. Pierwszy sukces? Serwis radzieckiego budzika Slava.
- Jakie zegarki z tamtych czasów pan pamięta?
- Nie byłem wtedy pasjonatem marek. To przychodzi z wiekiem. Najczęściej trafiały się jednak Poljoty, Rakiety, Wostoki. Czasem Atlantiki, Delbany, Doksy. Te zachodnie były ładniejsze, ale wtedy nie zwracałem na to uwagi.
- Radzieckie zegarki psuły się częściej niż zachodnie?
- Obalę mit. To były dobre zegarki. Naprawdę dobre. Do dziś działają. Często naprawiam takie pamiątki. Po komunii, po pracy, z dedykacją na kopercie.
- Czyli uważa pan, że radzieckie zegarki były solidne?
- Bardzo solidne. Rosjanie korzystali z niemieckich technologii. Po wojnie wywieźli całe linie produkcyjne z Niemiec i na ich bazie tworzyli własne zegarki.
- I po tylu latach wciąż bywają wartościowe?
- Tak, niektóre osiągają wysokie ceny w internecie. Na przykład Poljot De Luxe – często w złotych kopertach. Rosjanie nie żałowali złota. Te zegarki są dziś kultowe. Mają ładny, retro design.
Zawziętość zegarmistrza
- W PRL-u nie było zegarków elektronicznych, przynajmniej nie w Polsce. Ludzie nosili zegarki radzieckie, mechaniczne. Tylko tych bogatszych stać było na szwajcarskie – opowiada Kaczmarek, który w 1993 roku stał się pełnoprawnym i dyplomowanym mistrzem w zegarmistrzostwie.
Orson Welles, ten od słuchowiska „Wojna światów”, którym w 1938 roku skutecznie wmówił Amerykanom, że doszło do inwazji Marsjan na Ziemię, napisał kiedyś i następnie wygłosił w „Trzecim człowieku”: „We Włoszech przez trzydzieści lat rządów Borgiów mieli wojnę, terror, mord i rozlew krwi. Zrodzili Michała Anioła, Leonarda da Vinci i renesans. W Szwajcarii mieli braterską miłość, pięćset lat demokracji i pokoju i co zrodzili? Zegar z kukułką”.
Nie miał racji, zegar z kukułką pochodzi z niemieckiego Schwarzwaldu, choć Robert Loetscher ze szwajcarskiego Brienz walnie przyczynił się do jego rozpropagowania na skalę europejską. Szwajcaria nie zawsze była więc zegarmistrzowską potęgą, ale to właśnie tam w XVIII wieku powstał system établissage, w ramach którego małe warsztaty wytwarzał części, a inne je montowały, zwiększając produkcję i dominując rynek. W XIX wieku o szwajcarskich zegarkach słyszeli już w Ameryce. W XX wieku ukonstytuowała się kultowa markę Swatch i kraj ten już na dobre stał się symbolem precyzji i luksusu. Zegarki „Swiss made” są prawnie chronione i uchodzą za najlepsze na świecie.
Zegarmistrz Kaczmarek opowiada, że szwajcarskie zegarki niekiedy go zachwycają.
- Czasami się przy nich zatrzymuję. I podziwiam. Tam wykonanie jest perfekcyjne. Choć i radzieckie bywały świetne.
- A czy trafiają się też „pechowe” zegarki? Takie nieperfekcyjne, które wracają do pana po wiele razy?
- Bywają takie. Zniechęca to, ale jestem zawzięty. Walczę, aż naprawię.

EKG zegarka
W warsztacie „Murzynka” panuje porządek. Na stole leżą pęsety, oliwiarki, lupy i śrubokręty. Jest też wibrograf. Urządzenie do regulacji dokładności chodu zegarka po naprawie. Pozwala ustawić mechanizm tak, żeby nie spieszył i nie późnił. Urządzenie jest szwajcarskie, wiekowe, z połowy lat siedemdziesiątych, przywiezione niegdyś do ojczyzny przez Jana Kaczmarka, ojca Tomasza. Działa doskonale, niezawodnie, kładzie się na nim zegarek i wibrograf zapisuje wynik na taśmie. Jak EKG.
W kilku miejscach stoją też wielkie zegary wahadłowe.
- Mają duszę. Żyją własnym życiem. Trzeba je nakręcać raz w tygodniu. Działają dzięki odważnikom, które opadają i wprawiają tym samym mechanizm w ruch. Gdy opadną do końca, zegar staje. I trzeba nakręcić go ponownie. Są bardzo dokładne. Mają piękny dźwięk.
- Klienci jeszcze je przynoszą?
- Młodzi ludzie często odnajdują taki zegar po dziadku i przynoszą do naprawy. Jest moda na rzeczy… z duszą.
- Z jakiego najdziwniejszego kraju trafił do pana zegarek?
- Chyba z Czech. Czechosłowackie budziki produkowała fabryka zbrojeniowa. Były proste, ale solidne.
- A polskie zegarki?
- Były, były. Błonie, Bałtyk. Niestety, na rosyjskich mechanizmach. Cyferblaty i koperty robiono w Polsce, więc nazywano je polskimi, ale były dobre, bo miały radzieckie serca.
- Ludzie przynoszą też drogie Rolexy?
- Co prawda w Warszawie jest Swatch Group, która ma wyłączność na serwis, ale ludzie i tak przychodzą z nimi tutaj, do mnie. Bo jest taniej. I bliżej.

Zawód na wymarciu
Zegarmistrz Kaczmarek nie nosi zegarków. To dziwne, ale ich nie lubi. Żadnych odcisków na nadgarstku, żadnej opalenizny po pasku. Ojciec Jan, nieżyjący już, przez całe życie nosił za to jeden zegarek i był mu wierny. Tak samo, jak jego syn pozostaje wierny „Murzynkowi”.
- Przerósł pan ojca umiejętnościami?
- W tym zawodzie trzeba się uczyć całe życie. W każdym zegarku jest coś nowego. Ale rzeczywiście, rzadko odmawiam klientom. Większość zegarków potrafię naprawić.
- Pojawiają się jakieś choroby zawodowe?
- Z czasem psuje się wzrok, bo pracuje się cały czas z lupą.
- A dłonie? Męczą się?
- Nie, to nie jest ciężka praca dla rąk. Tylko oczy trzeba oszczędzać. Robić przerwy.
- To zawód wymagający chirurgicznej precyzji?
- Trzeba umieć zainstalować bardzo drobne elementy. Ręce nie mogą się więc trząść. Ważniejsza jest jednak cierpliwość.
- Coś może nie wychodzić tygodniami?
- Tak, więc jak już zaczynam naprawiać zegarek, to wolę go skończyć.
- Żałował pan kiedyś wyboru drogi zawodowej?
- Nie, każdy zawód, a szczególnie tak niszowy jak ten, może dać utrzymanie i satysfakcję, jeśli wykonuje się do dokładnie i z sercem.
- Planuje pan przekazać zakład dzieciom?
- Mam synów. Próbuję ich namówić. Ale nie bardzo się garną. To zawód na wymarciu.
Cykanie zegara
Zegarmistrz Tomasz Kaczmarek pali papierosa. W pokoju rozlega się głuche „bim-bam”. To ścieżka dźwiękowa jego życia.
- Nie przeszkadza panu cykanie zegarów?
- Klienci czasem proszą, żebym wyłączył bicie, bo sąsiedzi nie mogą spać. Ale ja nie zwracam na to uwagi. Muszę się nawet czasem zmuszać, żeby policzyć uderzenia po naprawie.
- Jak to?
- Ja tego cykania zwyczajnie nie słyszę.
- Czy zegarmistrz może oszukać czas?
- Nie może.
